Czytelnikom nie znającym tematu krótko streszczę to, co dotąd zaszło.
Otóż 21 marca br. w bydgoskim kościele parafialnym pw. Świętej Trójcy
odbył się raut masońskiej organizacji Rotary Club, współpracy z którą
zabraniają oficjalne dokumenty Urzędu Nauczycielskiego Kościoła. Na
kilkanaście godzin przed tym wydarzeniem publicznie bezskutecznie
poprosiłem proboszcza tejże parafii o wycofanie swojej zgodny na to
przedsięwzięcie. Po kilku dniach „Gazeta Wyborcza” opublikowała w wersji
drukowanej i internetowej paszkwil, w którym zaatakowała mnie
posługując się stekiem kłamstw i manipulacji. Wytłumaczenie nasuwało się
samo: raut w kościele prowadził były długoletni redaktor naczelny
bydgoskiej mutacji „Gazety Wyborczej”. Potem ruszyła lawina e-maili.
Anonimowi najczęściej autorzy zarzucali mi albo zaściankowość i
ciemnotę, albo chęć zrobienia sobie reklamy kosztem wspaniałego kapłana.
Tym pierwszym nie odpowiadałem, a drugim odpisywałem w te słowa:
nikogo
nie osądzam, uczyni to w sposób odpowiedzialny sąd kościelny. Skoro
zgorszenie miało charakter publiczny, należy w sposób publiczny je
potępić, a sprawców – być może – ukarać. Tę zapowiedź
zrealizowałem 28 kwietnia, wysyłając do Sądu Biskupiego Diecezji
Bydgoskiej skargę powodową rozpoczynającą proces sądowy.
Treść tego pisma upubliczniłem. Z Poczty Polskiej otrzymałem informację o doręczeniu przesyłki adresatowi w dniu 5 maja.
Po
kilkunastu dniach daremnego oczekiwania na jakikolwiek sygnał ze strony
kościelnych urzędników, udałem się dziś (23 maja 2016 r.) do siedziby
sądu. Ledwo zdążyłem się przedstawić, od obecnego tam księdza
usłyszałem, że mojego pisma nie mają i: „wicie, rozumicie, przyjdźcie
zaś”. Gdy oświadczyłem na to, że mam potwierdzenie z poczty o
dostarczeniu przesyłki, ksiądz uznał, że być może ktoś je wziął (sic!).
Poprosiłem go wówczas, by się przedstawił. Okazało się, że to... sądowy
notariusz! Nie potrafił jednak odpowiedzieć mi na pytanie o prowadzenie
księgi korespondencji przychodzącej, o ewentualne pokwitowanie pobrania
przesłanych przeze mnie dokumentów przez któregoś z pracowników sądu.
Nie dał mi również regulaminu pracy sądu biskupiego, o co grzecznie
poprosiłem. Wybrał parę numerów telefonicznych, z kimś porozmawiał i
zaproponował spotkanie z kanclerzem kurii.
W parę chwil pokonałem
kilkadziesiąt metrów dzielących sąd od pałacu biskupiego, wpisałem się
do księgi petentów, zapukałem, uchyliłem drzwi i usłyszałem: czekać. Po
dziesięciu minutach zostałem przyjęty. Początkowo wyczułem lekceważenie w
głosie i postawie księdza kanclerza. Na szczęście z każdą chwilą rosło u
niego zrozumienie (nie wiem, czy to dobre słowo) wagi sprawy. Fakt, że w
bydgoskim sądzie mogłoby dojść do bezprecedensowej rozprawy z pewnością
go nie ucieszył. W gabinecie był obecny jeszcze jeden kapłan (niestety,
nie poprosiłem, by się przedstawił). Zadał mi parę pytań, dziwnie się
przy tym uśmiechając. Zapytał, czy kontaktowałem się z pozwanym, czy
wiem, że to wikariusz generalny diecezji, czy potrafię powiedzieć, w
jaki sposób reklamowano to rotariańskie przedsięwzięcie (sic!) i czy
byłem na nim obecny. Powiedziałem mu o swoim niewysłuchanym apelu
skierowanym do księdza proboszcza i o tym, że nauczanie Kościoła w
sprawach organizacji masońskich obejmuje wszystkich, świeckich i
duchownych, niezależnie od sprawowanych przez nich godności. W masońskim
raucie nie uczestniczyłem, bo słucham Magisterium Kościoła, a ścieżek
rotariańskiego marketingu nie śledzę. Po chwili poproszono, bym znów
zaczekał na korytarzu.
Po około kwadransie przed drzwiami kanclerskiego gabinetu pojawiła się zakonnica, która
– zapewne z racji posługi w sądzie biskupim
–
była świadkiem mojej rozmowy z księdzem notariuszem. W ręku niosła...
moją skargę powodową. Minęły kolejne minuty. Wyszedł ksiądz kanclerz.
Powiedział, że właśnie otrzymał przesłane przeze mnie dokumenty i musi
mieć czas by się z nimi zapoznać. Obiecał, że w ciągu 14 dni otrzymam
odpowiedź na piśmie. Poprosiłem go wówczas, by zadzwonił do sądu i
nakazał mi wydanie regulaminu pracy tejże instytucji. I tak się
rozstaliśmy.
Po dwóch minutach znów byłem w sądzie. Poprosiłem o
ten nieszczęsny regulamin. Wyszedł do mnie sam ksiądz oficjał, czyli
szef tego sądu. Najpierw usłyszałem od niego, że mam sobie sam znaleźć
regulamin sądu w internecie, a następnie, że sąd nie posiada regulaminu,
bo nie ma takiego obowiązku. Na koniec, na mój zarzut o bałagan i
niekompetencję pracowników podlegającej mu instytucji raczył rzec, że
oni – czyli sąd – są tu tylko od stwierdzania nieważności sakramentów
małżeńskich. Innymi sprawami się nie zajmują, a tę „moją” przekazali już
dawno kanclerzowi. Wówczas mnie trochę poniosło, wszak sam niedawno
widziałem tę zakonnicę truchtającą z moim pismem. Ksiądz oficjał
odwrócił się na pięcie i powrócił do swoich obowiązków. Wszak trwało
właśnie przesłuchanie kolejnych petentów znudzonych swoim małżeństwem.
O
przyłapaniu księdza oficjała na – nazwę to delikatnie – rozminięciu się
z prawdą nie omieszkałem natychmiast powiadomić księdza kanclerza. Był
wzburzony. – Przecież sam pan widział, że dopiero mi to teraz
przyniesiono. Po raz wtóry przyobiecał czternastodniowy termin
udzielenia odpowiedzi. – Tak czy owak, skoro jest skarga powodowa,
rozprawa musi się odbyć – podsumowałem ten etap walki o kościelną
normalność. Ksiądz kanclerz przytaknął.
Dlaczego zdecydowałem się
na pełną jawność wszystkiego, co ma związek z tą sprawą? Z dwóch
powodów. Po pierwsze dlatego, że zgorszenie miało taki właśnie
charakter, publicznie i z premedytacją lekceważąc naukę Kościoła. Po
drugie – tylko pełna jawność może zapobiec zamieceniu skandalu pod
dywan.
Nie ja rozlałem to mleko.
Wyświetl komentarze