Władze Kremla od lat starają się przekonywać światową opinię publiczną, że w Rosji przestrzegane są prawa człowieka. Gdyby faktycznie tak było, nikt by nie apelował o uwolnienie więźniów politycznych czy ratowanie wolnych mediów.

(fot. euobserver.com)
4 stycznia 2010 r. Do izby wytrzeźwień w syberyjskim mieście Tomsk zostaje przywieziony 47-letni mężczyzna, Konstantin Popow. Służby porządkowe zaalarmowali sąsiedzi, którzy skarżyli się na zbyt głośną grę na gitarze oraz pijaństwo zatrzymanego. Po kilku godzinach spędzonych w izbie, Popow został zwolniony do domu, do którego trafił o własnych siłach. Wkrótce po tym źle poczuł się na tyle, że wezwał karetkę ratunkową. W szpitalu stwierdzono u niego poważne uszkodzenia organów wewnętrznych i poddano operacji. Mimo starań lekarzy, mężczyzny nie udało się uratować po tym jak zapadł w śpiączkę.

Niedługo po tych wydarzeniach okazało się, że Popow był brutalnie torturowany po tym jak trafił na izbę. Został on dotkliwie pobity i postrzelony w genitalia przez 26-letniego milicjanta Aleksieja Mitajewa. Przyjaciele Popowa ponadto twierdzili, że zatrzymany był gwałcony za pomocą kija od miotły, co wywołało rozległe obrażenia wewnętrzne. Ale co najistotniejsze - Popow był dziennikarzem piszącym m.in dla dziennika Moskowski Komsomolets. Po tym jak sprawą zainteresowała się opinia publiczna, Mitajewowi postawiono zarzut "celowego zadawania poważnych obrażeń prowadzących do śmierci przez zaniedbanie", za które grozi do 10 lat więzienia.

(Rosyjskie więzienie / fot. picfind.bloguez.com)
Powyższy przypadek niestety nie jest odosobniony w kraju, w którym faktyczną władzę od ponad 10 lat sprawuje Władimir Putin, po tym jak w sylwestrowe popołudnie 1999 roku nieoczekiwanie ze stanowiska prezydenta Federacji Rosyjskiej zrezygnował Borys Jelcyn. Od momentu upadku Związku Radzieckiego, na rosyjski ustrój polityczny składa się federalizm (państwo składa się z republik, krajów czy obwodów), system semiprezydencki (prezydent posiada bardzo szerokie uprawnienia ale rządzi razem z parlamentem i gabinetem ministrów) oraz bikameralizm (parlament składa się z dwóch izb: niższej i wyższej).

Gabinety obecnego premiera Putina oraz prezydenta Dmitrija Miedwiediewa w ogólnokrajowych mediach, przekonują swoich obywateli o sukcesach polityki kremlowskiego tandemu. Nie wspominają jednak o bardzo niskich pozycjach Rosji w rankingach tworzonych przez organizacje pozarządowe walczących o prawa człowieka i wolność słowa. We wskaźniku demokracji, redagowanym przez ekspertów tygodnika The Economist, Rosja znalazła się 107. miejscu z komentarzem "reżim mieszany". Natomiast w rankingu wolności pracy opracowywanym przez Reporterów Bez Granic, ojczyzna Stalina i Gorbaczowa znalazła się na 140. miejscu (w Europie gorzej wypadła tylko Białoruś).

(Zniszczenia w Groznym w 2009 r. / fot. forum.com.pl)
Czym Rosja sobie zasłużyła na taką krytykę ze strony obrońców praw człowieka? Władzom na Kremlu zarzuca się brak zdecydowanej walki z brutalnymi torturami i złym traktowaniem więźniów, korupcję i nieskuteczność wymiaru sprawiedliwości, tłumienie pokojowych zgromadzeń, cenzurę mediów oraz ograniczanie wolności słowa czy brak zainteresowania złą sytuacją na północnym Kaukazie. To właśnie na terenach republiki Czeczenii, Inguszetii, Dagestanu i Północnej Osetii dochodzi do większości nagannych przypadków łamania praw człowieka.

Zdaniem organizacji "Kaukaski Węzeł" w poprzednim roku w północnym Kaukazie odnotowano 52 przypadki porwań lub nielegalnych zatrzymań, z czego tylko 16 uwięzionych wróciło do swoich domów. 15 sierpnia 2010 r. rosyjskie i inguszetyjskie służby bezpieczeństwa wtargnęły do domu 15-letniego Magomeda Mutsolgowa. Nastolatka uprowadzono i przez dwa następne dni bito go oraz torturowano za pomocą prądu elektrycznego. Warto zaznaczy fakt, że miesiąc wcześniej funkcjonariusze FSB zabili starszego brata Magomeda. Władze republik północnego Kaukazu nie są w stanie zapewnić również bezpieczeństwa cywilom, mieszkającym w tym regionie Rosji. Pod koniec grudnia 2010 r. etnograf Aslan Tsipinow, został zastrzelony przed własnym domem domem w pobliżu miasta Nalczyk, stolicy Kabardo-Bałkarii. Do morderstwa przyznali się kaukascy rebelianci tłumacząc, że Tsipinov chciał skazić młodych muzułmanów poprzez pogańskie, starożytne rytuały.

Szansą na lepsze przestrzeganie podstawowych praw człowieka w Rosji zapewne byłyby niezależne media. Niestety, od 1992 r. co najmniej 50 dziennikarzy straciło w tym kraju życie (trzydziestu z nich za rządów Borysa Jelcyna). Symbolem walki o wolność słowa w Rosji jest Anna Politkowska, która odważnie pisała o dramatycznej sytuacji Czeczenii podczas prowadzonych tam działań wojennych. Ostro krytykująca politykę ówczesnego prezydenta Putina dziennikarka, w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach została zastrzelona w windzie, w drodze do swojego mieszkania w centrum Moskwy 7 października 2006 r. Wymiar sprawiedliwości wciąż uznaje tych samych mężczyzn za winnych zabójstwa Politkowskiej, choć wcześniej ich uniewinniono w tej sprawie z powodu braku wystarczających dowodów.

(Pamięć po Annie Politkowskiej / fot. politkowska.blox.pl)
Mamy w Rosji ponad 3500 stacji telewizyjnych i radiowych. Udział państwa w nich maleje z każdym rokiem. Jeśli chodzi o media papierowe, jest ich ponad 40.000 i nie możemy ich kontrolować wszystkich, nawet gdybyśmy chcieli - mówił w wywiadzie dla NBC Władimir Putin w 2006 r. Jego słowa jednak mijają się ze stanem faktycznym bowiem w ostatnich latach nie osłabła cenzura mediów, zwłaszcza lokalnych. Pod koniec lipca br. cały 40-tysięczny nakład gazety "Izwiestia Kaliningradu" został skonfiskowany w drukarni przez członków regionalnego centrum na rzecz zwalczania ekstremizmu. Powód? W numerze, który miał się ukazać na dzień przed wizytą w regionie Miedwiediewa, pojawił się list otwarty wzywający prezydenta do odwołania władz lokalnych z powodu korupcji.

W Rosji, choć nie widać tego na pierwszy rzut oka, kontroli władz państwowych podlegają również telewizje. Russia Today, całodobowa stacja informacyjna nadająca po angielsku jest w całości kontrolowana przez rząd rosyjski (100 proc. udziałów należy do państwowej agencji prasowej RIA Novosti. Propagandowa stacja założona przez moskiewski reżim Władimira Putina, która regularne zapraszanie marksistowskich i ultralewicowych komentatorów - tak w skrócie Russia Today została opisana przez Accuracy in Media, organizację nonprofit nadzorująca media informacyjne. Podczas wojny osetyńskiej w 2008 r. RT starała się zaniżać liczbę ofiar konfliktu a wiele zachodnich mediów określały wówczas relacje tej stacji jako "plugawe". Warto zaznaczyć fakt, że RT codziennie dociera do ponad 100 krajów na pięciu kontynentach oraz jest bardzo popularny w internecie.

(Russia Today / fot. rferl.org)
Piętnowanie przypadków łamania praw człowieka oraz wolność zgromadzeń jest w demokratycznym kraju standardem. Nie w Rosji. Organizacje takie jak Memoriał (zajmuje się badaniami zbrodni sowieckich oraz ochroną praw człowieka na terenach byłego ZSRR) wciąż muszą zmagać się z publicznymi atakami czy groźbami. Nadal krytycy rządu i zwolennicy opozycji stają się obiektem porwań oraz aktów przemocy. W marcu 2010 r. doszło do ataku Wadimie Karastelewie, członek Komitetu Praw Człowieka Noworosyjska. Został ciężko pobity przez dwóch mężczyzn przed jego domem. Co ciekawe, incydent nastąpił dzień po zwolnieniu mężczyzny z aresztu, gdzie spędził tydzień pod zarzutami "zorganizowania demonstracji i rzekomego nieposłuszeństwa wobec milicji".

Choć rosyjska konstytucja z 1993 r. zapewnia każdemu obywatelowi wiece, demonstracje, pochody i pikiety. Rzeczywistość niestety jest zgoła inna. Głównie w Moskwie ale i w innych miastach służby porządkowe rozpędzają niewygodne dla władz protesty. Precz z reżimem!" i "Rosja będzie wolna!" - takie hasła były wznoszone podczas "siedzącej" demonstracji w Sankt-Petersburgu pod koniec lipca br. Policja rozpędziła protest oraz zatrzymała 400 jego uczestników. Demonstracja odbyła się w ramach Strategii 31. Według niej przedstawiciele opozycji organizują protest zawsze w tym samym miejscu i o tej samej porze 31. dnia, co drugi miesiąc, w obronie 31. artykułu konstytucji rosyjskiej, który formalnie gwarantuje wolność zgromadzeń. Od maja 2009 r. policja co najmniej 10 razy nie pozwoliła na odbycie się takiej demonstracji.

(Moskiewska demonstracja w ramach Strategii 31 / Fot. telegraph.co.uk)
W Rosji wciąż miliony dzieci żyją na ulicy, ponieważ państwo nie jest w stanie zapewnić im nawet podstawowych środków do życia. Rażące przypadki rasizmu i ksenofobii głównie względem osób pochodzenia kaukaskiego czy czarnoskórych, nadal są codziennością na ulicach rosyjskich miast. Przypadków łamania praw człowieka w kraju rządzonym przez kremlowski tandem można mnożyć. Najbardziej niepokojący jednak jest fakt, że światowi przywódcy są głusi na cierpienia więźniów czy członków rosyjskich opozycji. W czasach grożących wielką recesją finansową dla rządów wielu państw liczą się dobre kontakty z prezydentem Miedwiediewem i premierem Putinem.

Dla zainteresowanych tematem:
Raport Amnesty International na temat Rosji z 2010 r.
Najnowsze przypadki łamania praw człowieka w Rosji, publikowane przez stowarzyszenie Memoriał
Raport Departamentu Stanu USA na temat praw człowieka w Rosji
Raport organizacji Human Rights Watch na temat Rosji
0

Dodaj komentarz

    1. Wraz z zakończeniem w światowych mediach krucjaty przeciwko terroryzmowi, umilkł temat broni biologicznej, co wcale nie oznacza, że takie zagrożenie minęło - w rękach wielkich mocarstw i despotycznych reżimów znajdują się jej niezliczone ilości. Ale co najgorsze - gotowe do użycia w każdej chwili.
      Ćwiczenia amerykańskich żołnierzy, symulujących użycie broni chemicznej lub biologicznej // fot. commons.wikimedia.org
      Biorąc pod uwagę rozwój i wyniki globalnego programu zwalczania ospy prawdziwej, zainicjowanego przez WHO w 1958 r. (...) uroczyście ogłaszamy, że świat i jego wszyscy mieszkańcy zostali uwolnieni od ospy prawdziwej, która była zapamiętana jako najbardziej niszczycielska choroba w formie epidemii w wielu krajach od zarania ludzkości, pozostawiając śmierć, ślepotę i zniekształcenia - te słowa, które znalazły się w deklaracji Światowej Organizacji Zdrowia z 1980 r., ukoronowały jedno z największych osiągnięć w historii medycyny.

      Uznanie ospy prawdziwej (z łac. Variola vera) za chorobę eradykowaną (całkowite usunięcie jej patogenów ze środowiska naturalnego), to do dziś niepodważalny przełom w dziedzinie epidemiologii. Warto jednak zaznaczyć, że szczepy śmiercionośnego wirusa są przechowywane nadal w Instytucie Preparatów Wirusowych w Moskwie oraz Centrum Kontroli Chorób w Atlancie w czasach zimnej wojny ospa prawdziwa w wojskowych laboratoriach była rozwijana jako broń biologiczna.

      Nawet w najczarniejszych scenariuszach nikt sobie obecnie nie wyobraża, jak niszczycielskie skutki wywołało by jej użycie w takiej formie - eradykacja spowodowała brak odpowiedniej wiedzy wśród pokolenia współczesnych lekarzy, co doprowadziło by do prawdziwej pandemii. Ale choć zagrożenie ze strony Variola verawystępuje głównie w powieściach political-fiction, to ilość broni biologicznej na świecie powinno budzić już spore obawy.

      Nawet podstawowa znajomość najnowszej historii daje wskazówkę, że napięcie polityczne pomiędzy ZSRR a USA w czasach zimnej wojny nakręcało wzajemną machinę badań nad bronią biologiczną. Między innymi ten argument zaważył na powstaniu przed czterdziestoma laty międzynarodowej konwencji o zakazie używania takiego rodzaju broni masowego rażenia. Choć ratyfikowały ją do czasów obecnych 165 państwa, to spora część z tej grupy nadal pracuje w wojskowych laboratoriach nad nowymi szczepami śmiercionośnych chorób (traktat nie zakazuje rozwijania ich do celów obronnych). Według szczątkowych informacji amerykańskiego Departamentu Obrony, co najmniej dziesięć krajów wciąż pracuje nad bojową bronią biologiczną. Wśród nich znajduje się m.in. Izrael, Chiny, Iran czy Rosja. 
      Dmitrij Miedwiediew podczas wizyty wojskowej akademii obrony przed bronią masowego rażenia // fot. commons.wikimedia.org
       Zwłaszcza ostatnie państwo z tej listy, odziedziczyło po Związku Radzieckim prawdopodobnie największe zapasy śmiercionośnych patogenów i wirusów. W ponad 20 wojskowych ośrodkach badawczych przez dziesiątki lat rozwijano bojowe możliwości jadu kiełbasianego, ospy prawdziwej czy wąglika. Sowiecka propaganda sukcesu skutecznie przez wiele lat tuszowała prawdę o bardzo kosztownych błędach, towarzyszącym tym badaniom. Na przełomie marca i kwietnia 1979 r. z Instytutu Problemów Techniki Wojskowej w Swierdłowsku (dziś Jekaterynburg), po niewymienieniu podczas nocnej zmiany filtrów przy laseczkach wąglika (Bacillus anthracis) poza teren laboratorium wydostały się zabójcze bakterie.

      Nieświadomi zagrożenia mieszkańcy miasta zarażali kolejne osoby, początkowo chorując na postać płucną a potem skórną. Partyjni dygnitarze z obwodu swierdłowskiego (a wśród nich przyszły prezydent Rosji Borys Jelcyn) i KGB ukryli przed opinią publiczną wszelkie informacje o epidemii - z tego powodu do dziś trudno ustalić liczbę ofiar, szacowaną na ponad 100 osób. Oficjalnie, powodem masowych zachorowań na wąglika było zarażone mięso zwierzęce (nie powodujące płucnej odmiany).

      Czy do podobnej katastrofy może dojść w dzisiejszej Rosji? Faktem jest, że po upadku ZSRR Kreml nie otworzył swoich laboratoriów badawczych, przez co trudno potwierdzić gotowość pozbycia się większości zapasów broni biologicznej. W burzliwych latach 90. ubiegłego stulecia z terenów byłego Związku Radzieckiego rozkradziono wiele rozszczepialnych materiałów nuklearnych - trudno potwierdzić, czy podobny los mógł spotkać śmiercionośne patogeny (dotyczy to również zasobów wirusów ospy prawdziwej). Ale problem z bronią biologiczną mają nie tylko władze w Moskwie - intensywnie nad nią pracuje również Teheran i Damaszek, a niebezpieczeństwo jej użycia pojawiło się w kontekście napiętego konfliktu w Syrii.

      Niebezpieczeństwo broni biologicznej wynika również z faktu, iż jest ona łatwa do ukrycia i transportowania oraz bardzo łatwa w produkcji, np. przy wykorzystaniu drobnych laboratoriów, zakładów przemysłu farmaceutycznego i zakładów analitycznych - czytamy w pracy Justyny Michalak, z Centrum Studiów i Prognoz Strategicznych. Trudno z tym stwierdzeniem się nie zgodzić, zwłaszcza w kontekście wciąż aktualnego zagrożenia bioterroryzmem. Historia jednak weryfikuje, miejscami nawet zbyt przesadzone apokaliptyczne wizje o celowym spowodowaniu epidemii przez terrorystów. W ostatnich latach doszło do trzech groźnych przypadków użycia śmiertelnych patogenów przez zamachowców:

      * Zatrucie bakteriami salmonelli sałatek w 10 restauracjach w mieście Dalles w stanie Oregon w 1984 r., przez członków hinduskiego ruchu religijnego Osho. Powodem takiego ataku był konflikt pomiędzy lokalną społecznością a zwolennikami Bhagwana Shreea Rajneesha oraz chęć wpłynięcia na wynik wyborów do władz lokalnych. Zatruciu uległy 791 osób, z czego 45 potrzebowało hospitalizacji, nikt nie zginął.

      * W czerwcu 1993 r. członkowie sekty Najwyższa Prawda (Aum Shinrikyo) rozpylili w Tokio bakterie wąglika. W wyniku ataku nikt nie ucierpiał, ponieważ na szczęście napastnicy użyli szczepionkowej wersji wirusa. Zagrożenie wykryto tylko dzięki nietypowemu zapachowi, towarzyszącemu rozpyleniu.

      * Na przełomie września i października 2001 r. (w kilka tygodni po atakach terrorystycznych na WTC i Pentagon) do kongresmenów i przedstawicieli mediów na wschodnim wybrzeżu USA wysyłano listy z proszkiem zawierającym bakterie wąglika. Zaraziło się nimi 22 osoby, z czego pięciu zmarło. Główny podejrzany za te ataki Bruce Ivins, pracownik rządowego laboratorium w stanie Maryland, zajmującym się obroną przed bioterroryzmem, popełnił samobójstwo cztery lata temu.

      Zwłaszcza to ostatnie wydarzenie miało spory wpływ na światową opinię publiczną - w wielu krajach ogłaszane były fałszywe alarmy po znalezieniu białego proszku w listach, a w samych Stanach Zjednoczonych wprost wywołało panikę przed bioterroryzmem. Kolejna dekada pokazała, że broń w postaci śmiercionośnych wirusów na szczęście nie znalazła zainteresowania wśród ekstremistów. Ale takiego ataku nie da się wykluczyć w przyszłości - zdania ekspertów na temat gotowości służb w przypadku masowych zarażeń ospą prawdziwą czy wąglikiem są podzielone. Już w raporcie Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) z 1970 r. szacowano, że rozpylenie 50 kg proszku zarodniki Dżumy nad 5-milionowym miastem spowoduje w pierwszych dniach 150 tys. zachorowań i do 36 tys. zgonów (przy okazji zaznaczono, że postępująca epidemia spowodowała by o wiele większe straty).

      Na razie takiego realnego zagrożenia nie odnotowano. Ale wszyscy się zastanawiają, co jeszcze zrobić, byśmy czuli się bezpieczniej - tak o zagrożeniu bioterroryzmem nad Wisłą mówił w 2003 r. ówczesny szef MON, Bronisław Komorowski. Wysoce niedostateczne jest wyposażenie jednostek służby zdrowia. Brak odpowiedniego transportu sanitarnego przystosowanego do przewożenia chorych na szczególnie niebezpieczne choroby zakaźne - czytamy natomiast w raporcie Wojskowego Instytutu Higieny i Epidemiologii sprzed 9 lat. Miejmy nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli testować procedur na wypadek użycia broni biologicznej.

      Dla zainteresowanych tematem:
      Pięć kroków do pandemii zdolnej zabić miliony ludzi, tvn24.pl
      Raport na temat arsenałów broni biologicznej poszczególnych krajów, opracowany przez Arms Control Association
      1

      Wyświetl komentarze

      1. Cześć,

        Jesteśmy tu po raz kolejny, aby kupić nerki dla naszych pacjentów i zgodzili się zapłacić dobrą sumę pieniędzy każdemu, kto chce ofiarować nerki, aby je uratować i tak Jeśli jesteś zainteresowany byciem dawcą lub chcesz uratować Życie, musisz napisać do nas na e-mailu poniżej.

        Jest to okazja, aby być bogatym w porządku, zapewniamy i gwarantujemy 100% bezpieczną transakcję z nami, wszystko odbywa się zgodnie z prawem nakłaniającym dawców nerek.
        Więc marnuj więcej czasu, uprzejmie napisz do nas na irruaspecialisthospital20@gmail.com

        Irrua Specialist Teaching Hospital.

        Odpowiedz
    2. "Ludzie wychodzili z dworca, z krwią lejącą się z ich ran" - tak jeden ze świadków, opisywał tragiczny wybuch na stacji kolejowej we włoskiej Bolonii, który miał miejsce 2 sierpnia 1980 r. Okoliczności śmierci 85 osób mimo upływu lat, wciąż na półwyspie apenińskim budzi wiele kontrowersji.
      Zniszczony w wyniku wybuchu dworzec kolejowy w Bolonii // fot. stragi.it
      Spokojne przedpołudnie w środku włoskiego lata, na bolońskim dworcu kolejowym zostało nagle przerwane potwornie głośnym i tragicznym w skutkach wybuchem. 2 sierpnia 1980 r. o godz. 10.25 w klimatyzowanej poczekalni (co było rzadkością w tamtych czasach na półwyspie apenińskim), eksplodował ładunek złożony z TNT i T4 , ukryty w samotnie pozostawionej walizce, niszcząc główny budynek dworca.Wypełniona setkami podróżnych oczekujących na swój pociąg poczekalnia, w ciągu jednej chwili zamieniła się w stertę gruzu. Siła wybuchu zniszczyła również stojący na pierwszym peronie pociąg i wstrzymała zegar dworcowy w momencie eksplozji. Służby ratunkowe z regionu Bolonii nie były gotowe na przyjęcie tak wielu rannych - taksówki i samochody osobowe przywoziły rannych do szpitali (łącznie w wyniku eksplozji poszkodowanych było ponad 200 osób).W relacji BBC z tych tragicznych wydarzeń pojawiło się wiele wstrząsających słów. Mężczyźnie w średnim wieku podczas wprowadzania do karetki, krew lała się z odciętej nogi, Wszyscy biegali i krzyczeli, Nie słyszałem wybuchu - tylko upadający mur i dźwięk tłuczonego szkła - to tylko niektóre z nich.

      Podczas gdy włoscy żołnierze i karabinierzy otoczyli miejsce wybuchu, członek neofaszystowskiej bojówki NAR zadzwonił do redakcji jednego z czołowych dzienników z informacją, że jego ugrupowanie stoi za zamachem w Bolonii. W tym samym czasie odpowiedzialnością za eksplozję, obciążano głównie skrajnie lewicową organizację terrorystyczną "Czerwone Brygady" (te same, które dwa lata wcześniej porwały i brutalnie zamordowały byłego premiera Włoch Aldo Moro).Już dzień po ataku szef rządu Francesco Cossiga powołał specjalną komisję badającą okoliczności zamachu, której śledztwo miało doprowadzić do osądzenia i skazania winnych. Ale po mimo upływu 30 lat od zamachu w Bolonii i zakończonego już procesu sądowego wciąż jest wiele pytań, na które brak jednoznacznej odpowiedzi.

      Po upływie niecałego miesiąca od zamachu, karabinierzy dokonali aresztowania 24 członków skrajnie prawicowej grupy Nuclei Armati Rivoluzionari ale wśród nich nie znaleźli się ci, którzy ostatecznie zostali skazani za zorganizowanie wybuchu. Po latach procesu sądowego na karą dożywocia skazano Valerio Fioravanti, jego żonę Francescę Mambro, Massimiliano Fachini i Sergio Picciafuoco - wszyscy byli członkami neofaszystowskiej NAR. W tym samej sprawie wyrok za mataczenie i tworzenie fałszywych dowodów usłyszeli członkowie loży masońskiej P2. Jak się okazało, wodzili oni śledczych za nos obarczając prawicową grupę "Terza posizione" odpowiedzialnością za zamach w Bolonii. Warto zaznaczyć, że prawomocne postanowienie sądu w tej sprawie zapadło dopiero w 1995 r. i nawet rodziny ofiar tragicznego wybuchu nie są z niego do końca usatysfakcjonowane.

      Główną zagadką "Strage di Bologna" (jak we Włoszech nazywany jest zamach przed 32 lat) są mocodawcy i motywy podłożenia bomby w zatłoczonej poczekalni. Francesco Cossiga, odpowiednio przed dziewięcioma i pięcioma laty publicznie oskarżył o to palestyńskich terrorystów, którzy w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia działać w ukryciu na półwyspie apenińskim. Po części te słowa, znajdują odzwierciedlenie w raportach kończących prace senackich komisji śledczych tzw. Mitrochina. Ujawniły one dotychczas ściśle tajne powiązania rządu włoskiego z palestyńskimi ekstremistami m.in. obustronny handel bronią oraz fakt, że na trzy tygodnie przed zamachem w Bolonii włoskie służby specjalne otrzymały ostrzeżenie terrorystyczne. Cossiga mówiąc o "Strage di Bologna" wskazywał również na ówczesne powiązania palestyńskich terrorystów z Ilichem Ramírezem Sánchezem, znanym bardziej jako Carlos.
      Marsz ulicami Bolonii w dniu uroczystości żałobnych ofiar zamachu // fot. stragi.it 
      Inną hipotezą dotyczącą zamachu w Bolonii jest zaangażowanie szpiegów, zarówno z bloku wschodniego jak i krajów NATO. Wielu wskazuje na wątek operacji Gladio, której celem było zatrzymanie radzieckiej ekspansji w Europie Zachodniej a w jej działania zaangażowano antykomunistów, konserwatystów i neofaszystów. Wśród tych ostatnich znaleźli się również ekstremiści z NAR, co ma być dowodem na odpowiedzialność służb specjalnych za "Strage di Bologna". Choć działania w ramach operacji Gladio przerwano na kilka lat przed zamachem w Bolonii, to uśpione grupy ekstremistów pozostawione samym sobie z pokaźnym arsenałem broni i materiałów wybuchowych mogło doprowadzić do tragedii. Mimo to, włoskie władze nie kontynuują śledztwa w tej sprawie a rodziny ofiar wybuchu trafiają na mur w postaci "tajemnicy państwowej".

      A te od ponad 30 lat starają się poznać prawdę, działając wspólnie w stowarzyszeniu "Associazioni Familiari vittime della strage alla stazione". Mieszkańcy Bolonii już od momentu zamachu obciążali władze państwowe brakiem odpowiednich działań mających mu zapobiec.Podczas żałobnych uroczystości w tydzień po wybuchu, oklaskami nagrodzono tylko ówczesnego prezydenta Sandro Pertiniego, który w dzień zamachu mówił dziennikarzom ze łzami w oczach "Brak mi słów, mamy do czynienia z bardziej tragicznym przestępstwem, jakie kiedykolwiek miało miejsce we Włoszech". Natomiast podczas ostatniej 30. rocznicy tych tragicznych wydarzeń zabrakło oficjalnej delegacji rządu Silvio Berlusconiego, która argumentowała swoją decyzję wygwizdaniem ze strony rodzin ofiar zamachu. Ale mimo wielu pytań, liczą one nadal na nowe dowody w sprawie "Strage di Bologna".

      0

      Dodaj komentarz

    3. Nieuczestniczenie w zawodach sportowych z powodów politycznych ma swoje korzenie w latach 30. ubiegłego stulecia. Ale w ostatnich latach zapał do bojkotów wyraźnie osłabł. Mimo to ich historia jest bardzo bogata.
      Podczas ceremonii otwarcia letnich igrzysk olimpijskich w Seulu / fot. commons.wikimedia.org/Ken Hackman 
      Zdecydowanie na sportowych bojkotach najbardziej straciły igrzyska olimpijskie. Od pierwszych nowożytnych, rozegranych w 1896 r. w stolicy Grecji, były one nacechowane polityczne ale przyznanie organizacji imprezy nazistowskim Niemcom przelało czarę goryczy. Zza oceanem wybuchła żywa dyskusja w opinii publicznej, czy amerykańcy sportowcy powinni wziąć udział w berlińskiej olimpiadzie. Czytane przez czarnoskórą mniejszość dzienniki takie jak "The Philadelphia Tribune" i "The Chicago Defender" pisały, że zwycięstwo Afroamerykanów w centrum nazistowskiej ideologii będzie całkowitym zaprzeczeniem jej zapisów. I dużo się nie pomyliły - pamiętny triumf Jemesa Owensa wyprowadził z równowagi samego Adolfa Hitlera. Ale pojedynczy zawodnicy żydowskiego pochodzenia tacy jak Milton Green i Norman Cahners, postanowili zbojkotować igrzyska. Natomiast ówczesny hiszpański rząd postanowił zorganizować alternatywne zawody pod nazwą "Olimpiada ludowa". Nie doszła ona do skutku z powodu wojny domowej, która wybuchła w kraju na dwa dni przed rozpoczęciem igrzysk. 
      Igrzyska w 1936 r. aż kipiały politycznymi gestami w stronę ideologii nazistowskiej / fot. commons.wikimedia.org
      Po drugiej wojnie światowej polityczny zgrzyt pojawił się na olimpiadzie letniej w 1956 r. - Egipt, Irak i Liban nie pojawiły się w Melbourne w proteście działań państw zachodnich podczas kryzysu sueskiego. Natomiast Hiszpania, Szwajcaria i Holandia zbojkotowały imprezę, by w ten sposób sprzeciwić się inwazji ZSRR na Węgry. Zawodnicy z ChRL zaś nie startowali w Australii z powodu dopuszczenia na olimpiadę reprezentację Tajwanu. Siłę afrykańskiej solidarności cały sportowy świat poznał w 1976 r., kiedy 28 państw z czarnego lądu zbojkotowało igrzyska w Montrealu. Powód? Nowozelandzka reprezentacja w rugby odbyła tournée po Republice Południowej Afryki, mimo obowiązującej izolacji kraju z powodu polityki apartheidu. Niepojawienie się tak wielu krajów na igrzyskach miało być odpowiedzią na decyzje MKOl-u, który nie podjął żadnych działań podtrzymać izolację.

      Swoją drogą RPA w czasach obowiązywania apartheidu była najczęściej bojkotowana pod względem sportowym. Ich reprezentacja została zawieszona przez FIFA i Międzynarodową Radę Krykieta, a w 1968 r. Zgromadzenie Ogólne ONZ zaapelowało do wszystkich członków organizacji, by bojkotowały wszystkie związki sportowe z RPA. Ale do najsłynniejszego bojkotu doszło przed letnimi igrzyskami w Moskwie. W proteście przeciwko inwazji Armii Czerwonej na Afganistan 65 państw, na czele z USA, Japonią i RFN, nie wzięło udział w olimpiadzie w 1980 r. Inne państwa zachodnie takie jak Holandia, nie wzięło udziału w ceremonii otwarcia imprezy, a zawodnicy m.in. z Hiszpanii występowali pod flaga olimpijską. Był to zdecydowanie największy kryzys olimpizmu, któremu groziła przedwczesna śmierć z powodów politycznych.
      Ceremonia otwarcia zbojkotowanych przez zachód igrzysk w Moskwie / fot. commons.wikimedia.org/RIAN
      Komunistyczne władze Związku Radzieckiego szukały sposobności do podobnego odwetu i na okazję nie musiały długo czekać. 18 krajów z bloku wschodniego oraz Iran, Libia oraz Albania zbojkotowały igrzyska w Los Angeles, na czym stracili sporo również polscy sportowcy. Moskwa wynagrodziła sportsmenom stracony sezon serią zawodów pod nazwą "Przyjaźń' 84". Poszczególne konkurencje olimpijskie obywały się w kilku krajach socjalistycznych - nad Wisłą były to zawodu jeździeckie, judo, tenis, hokej na trawie kobiet i pięciobój nowoczesny. Zdaniem ekspertów na zawodach "Przyjaźń' 84" osiągano lepsze wyniki niż na igrzyskach w Los Angeles, ale to marne pocieszenie. Wielu polskich medalistów komunistycznej olimpiady do dziś walczy o prawo do rent, które przysługują triumfatorom normalnych igrzysk.
      Ceremonia otwarcia igrzysk olimpijskich w Los Angeles / fot. commons.wikimedia.org/US Air Force
      Do ostatniego wielkiego bojkotu w dziejach olimpizmu doszło przed 24-laty, kiedy w zawodach udziału nie wzięli sportowcy z Korei Północnej, Etiopii, Kuby i Nikaragui. Powodem była decyzja organizatorów igrzysk w Seulu o przeprowadzeniu wszystkich konkurencji w stolicy Korei Południowej. Phenian był tym bardzo zawiedziony - zwłaszcza, że w 1988 r. mijała okrągła rocznica powstania komunistycznej republiki Kim Ir Sena. Sąsiedzi Seulu zdecydowali odpuścić letnią olimpiadę a w solidarności z Phenianem trzy inne państwa podjęły podobne decyzje. Dopiero upadek Związku Radzieckiego i duża rola ówczesnego przewodniczącego MKOl-u, Juana Antonio Samaranchy "odpolityczniła" igrzyska. Inne mniej spektakularne bojkoty miały miejsce także podczas innych zawodów sportowych.

      Pierwsze mistrzostwa świata w piłce nożnej, organizowane w Urugwaju w 1930 r., nie spodobały się kilku reprezentacjom ze Starego Kontynentu. Włochy, Holandia, Hiszpania i Szwecja ubiegające się o możliwość rozegrania u siebie turnieju odmówiły wyjazdu za ocean, a reprezentacje Austrii, Niemiec, Czechosłowacji i Szwajcarii jako powód swojej nieobecności w Urugwaju podały trzytygodniowy rejs po Atlantyku. Natomiast Anglia, Szkocja, Walia i Irlandia nie grały w pierwszym mundialu z powodu rozłamu z FIFA. Kadra USA (zdobyła w Urugwaju brązowy medal) składała się główne z piłkarzy angielskich i szkockich. Kontrowersji nie zabrakło również na kolejnym turnieju, tym razem zorganizowanym we Włoszech. Na stadionach Półwyspu Apenińskiego nie pojawił się obrońca tytułu mistrzowskiego, czyli Urugwaj w odwecie za bojkot turnieju przygotowanego przez nich cztery lata wcześniej. Był to jedyny przypadek w historii mundialu, kiedy zdobywca Pucharu Świata nie miał możliwości jego obrony. W 1934 r. również triumfowali gospodarze turnieju, pokonując Czechosłowację 2:1. W 1996 r. reprezentacje Australii i Indii Zachodnich zbojkotowały zawodu Pucharu Świata w krykiecie rozgrywanego wówczas na Sri Lance, z powodu zamachów terrorystycznych przeprowadzanych przez Tamilskie Tygrysy.
      Podczas meczu Jugosławia - Brazylia w czasie pierwszego piłkarskiego mundialu / fot. commons.wikimedia.org
      W ostatnich latach częściej przeważają apele o bojkoty niż zdecydowane działania wobec imprez sportowych organizowanych przez kraje łamiące prawa człowieka. Światowa mobilizacja wielu środowisk by nie dopuścić do letnich igrzysk w Pekinie nie odniosła zamierzonego celu ale zgaszenie ognia olimpijskiego na trasie sztafety odbyło się szerokim echem. Żadne z państw nie zrezygnowało z udziału w chińskich zawodach - podobnie prawdopodobnie będzie w przypadku zimowej olimpiady w rosyjskim Soczi. A co przyniosły bojkoty wielkich imprez sportowych? Zdania są podzielone, ale nikt nie ma wątpliwości, że złamały one kariery wielu zawodnikom i niepotrzebnie wprowadziły politykę na sportowe areny.
      0

      Dodaj komentarz

    4. "W bardzo rozbudowanym systemie północnokoreańskich obozów pracy, więzionych obecnie jest od 150 do 200 tysięcy osób" - ostrzega najnowszy raport waszyngtońskiego komitetu na rzecz praw człowieka. Wśród "wrogów reżimu" znajduje się również wiele kobiet i dzieci.
      Reżim z Phenianu posiada rozbudowany system obozów pracy // fot. sxc.hu/saavem
      Śmierć w grudniu 2011 r. dotychczasowego przywódcy "skansenu stalinizmu", jak nazywana jest w żargonie dyplomatycznym Korea Północna, wyzwoliła iskrę nadziei na zmiany w tym kraju. Lecz twarde rządy Kim Dzong Ila zamierza kontynuować jego młodszy syn, co pokazał już nieudanym startem rakiety ze sztucznym satelitą, który wywołał sporo zamieszania w regionie wschodniej Azji. O ile na dokładniejszą ocenę "panowania" Kim Dzong Una trzeba będzie poczekać kilka lat, to już dziś możemy stwierdzić, co na pewno w Korei Północnej się nie zmieni. 10 kwietnia br. waszyngtoński komitet na rzecz praw człowieka w Korei Północnej (The Committee for Human Rights in North Korea, HRNK) opublikował szokujący raport "Ukryty Gułag. Druga edycja", który szczegółowo opisuje prowadzony od lat przez Phenian system represji więźniów sumienia. Na podstawie wywiadów z ponad 60 byłymi osadzonymi w północnokoreańskich obozach pracy i analizy zdjęć satelitarnych, powstał niewyobrażalny obraz okrucieństwa stosowany przez komunistyczny reżim.

      230-stronicowy raport opisuje funkcjonowanie Kwan-li-so, czyli obozów pracy dla więźniów politycznych z Korei Północnej, w których według różnych szacunków może obecnie przebywać 150-200 tys. mężczyzn, kobiet i dzieci. W takich pilnie strzeżonych miejscach odosobnienia trafiają "społeczni, polityczni, ekonomiczni czy ideologiczni dewianci, którzy nie pasują oraz zagrażają koreańskiemu społeczeństwu". Za kratki trafiają całe rodziny, nawet o dwa pokolenia wstecz, jeśli zostaną uznani za "wrogów ludu". Takie obozy pracy charakteryzuje przede wszystkim połączenie bardzo niskich racji żywnościowych z ekstremalnie twardymi warunkami pracy. System celowo utrzymuje osadzonych na pół-głodzie, aby sprawić im ogromne cierpienie a zarazem nie spowodować szybkiej śmierci. Jako składniki diety mają stanowić rośliny, trawa, kora z drzew, szczury czy węże. Według relacji byłych więźniów obozów, wystarczy złamanie reguł w nich panujących, a osadzony zostaje poddany nieludzkim torturom. Publiczne egzekucje przez powieszenie czy rozstrzelanie jest codziennością w zakładach typu Kwan-li-so.
      Strażnicy pilnie strzegą przepełnionych obozów pracy w Korei Północnej / fot. commons.wikimedia.org
      "Były więzień numer 27 stracił swoje przednie zęby z powodu ciężkiego pobicia", "były więzień numer 8 był świadkiem sześciu przymusowych aborcji w obozie pracy w połowie 2000 r.", "Koh Jyon-mi (...) była tak torturowana przez dotkliwe pobicie oczu, głowy, okolic ust, że wymagała pomocy w szpitalu, gdzie była nieprzytomna przez dziesięć dni" - to tylko niektóre, bardzo poruszające świadectwa okrucieństwa w północnokoreańskich obozach pracy. Bezwzględność komunistycznego aparatu represji dokładnie widać na przykładzie Kima Yonga, który na własnej skórze odczuł obozowe życie. Gdy miał siedem lat (1957 r.), jego ojciec i brat zostali zatrzymani za podejrzenie szpiegostwa na rzecz Stanów Zjednoczonych a potem straceni. Matka Kima w obawie o przyszłość syna, umieściła go w sierocińcu pod zmienionym nazwiskiem. Kim dzięki błyskotliwej karierze został wysoko postawionym oficerem północnokoreańskiej policji, ale gdy jego pochodzenie wyszło na jaw, został aresztowany na trzy miesiące. W obozie Moonsu był poddawany bardzo dotkliwym torturom, m.in. był związany bez ruchu przez dłuższy czas w pozycji klęczącej.

      Na początku 2005 r. wraz z dwoma młodymi mężczyznami został przydzielony do przymusowej pracy przy wycince drzew, tuż przy chińskiej granicy. Dzięki dziurze w płocie kolczatym, troje osadzonych podjęło bardzo ryzykowną ucieczkę do Państwa Środka. Jeden z nich nie przeżył starcia z ogrodzeniem pod wysokim napięciem, a Kim przez wiele miesięcy ukrywał się w jednej z chińskich wiosek, pracując przy miejscowych krowach. Stamtąd udało mu się dostać do konsulatu Korei Południowej w Shenyang, a po ewakuacji do sąsiada Phenianu został poddany hospitalizacji z powodu depresji i stanów lękowych. Historia jego brawurowej ucieczki stała się tematem numer jeden dla południowokoreańskich mediów. Kim wydał książkę po angielsku opisującą kulisy komunistycznych obozów pracy.


      Obozów pracy typu Kwan-li-so na terenie całej Korei Północnej jest co najmniej 12, a najbardziej znanym jest Yodok. Ukazany w filmie dokumentalnym Andrzeja Fidyka obóz dla "wrogów ludu" znajdujący się w centralnej części kraju, jest otoczony drutem kolczastym od 3 do 4 metrów oraz wieżyczkami ze strażnikami wyposażonymi w karabiny maszynowe i granaty. Na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat, przez Yodok przewinęło się wiele tysięcy mieszkańców Korei Północnej, przetrzymywanych do końca swojego życia często bez żadnych zarzutów. Ci, którzy przetrwali piekło tego obozu opowiadają o wielu umierających każdego dnia, głównie z powodu głodu i nieleczonych chorób. Kim Tae-jin opowiedział autorom raportu, że wraz z innymi więźniami był świadkiem wielu publicznych egzekucji w Yodok - po rozstrzelaniu wszyscy musieli rzucić kamień w kierunku zmasakrowanego ciała. Ci, który mdleli na tak makabryczny widok, byli zmuszani przez strażników do dalszego bezczeszczenia zwłok.

      Raport "Ukryty Gułag. Druga edycja", po bardzo szczegółowych i wstrząsających relacjach byłych osadzonych w komunistycznych obozach pracy, wzywa społeczność międzynarodową do podjęcia odpowiednich kroków do zakończenia gehenny tysięcy Koreańczyków z północy. Nadal należy wspierać i głosować za rezolucjami w sprawie sytuacji praw człowieka w Korei Północnej w strukturach ONZ (...) w szczególności naciskać na Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Praw Człowieka, by dogłębnie zbadać zbrodnie przeciwko ludzkości i inne poważne naruszenia międzynarodowego prawa humanitarnego, karnego i praw człowieka w Korei Północnej - czytamy w raporcie. Ale tajemnicą nie jest, że kwestia obozów pracy utrzymywanych przez reżim z Phenianu jest rzadko poruszana na forum dyplomatycznym.

      To co na salonach zdaje się być tabu, wcielają w życie zwykli obrońcy praw człowieka. Ajjalon Machli Gomes, nauczyciel z Bostonu, w styczniu 2010 r. nielegalnie dostał się na teren Korei Północnej, gdzie chciał głosić chrześcijaństwo i pomagać ofiarom łamania praw człowieka. Komunistyczne władze szybko go zdemaskowały i skazały na osiem lat ciężkich robót i grzywnę w wysokości 700 tys. dolarów. Od bardzo surowego wyroku uratowała go wizyta w Phenianie byłego prezydenta USA i laureata pokojowej nagrody Nobla, Jimmy'ego Cartera. W Korei Północnej, każdy człowiek jest własnością i jest w posiadaniu małej i szalonej rodziny dziedziczącej władzę - powiedział przed laty Christopher Hitchens i niestety, te słowa nie straciły na swojej aktualności ani trochę.
      0

      Dodaj komentarz

    5. Umieszczanie na orbicie sztucznych satelitów czy realizowanie misji załogowych wymaga nie tylko wysokich budżetów, ale i zaangażowania tysięcy specjalistów. Jednak wystarczy obniżyć loty i zainwestować trochę pieniędzy, a marzenia o własnym podboju kosmosu stają się całkiem możliwe.
      Sztuczny satelita ACTS na orbicie okołoziemskiej / fot. NASA
      Na początek trochę liczb. Całkowity koszt programu "Apollo", w ramach którego odbyło się 6 załogowych misji na Księżyc wyniósł 24 miliardy dolarów. Natomiast według luźnych szacunków, do 2008 r. NASA wydała na program wahadłowców aż 170 miliardów dolarów. Ale wysłanie na emeryturę trzech amerykańskich promów kosmicznych wcale nie oznaczało oszczędności. Rokrocznie NASA wydaje 450 milionów dolarów za możliwość dostarczania kosmonautów na Międzynarodową Stację Kosmiczną na pokładzie rosyjskich statków Sojusz. Do dziś również trudno ocenić ile pieniędzy na rozwój własnego programu kosmicznego, wydały władze Związku Radzieckiego. Jak widać na powyższych przykładach, przez lata ogromne budżety wielkich mocarstw stały się motorem rozwojowym dla pokonywania kolejnych granic w podboju kosmosu. Od momentu, gdy okazało się, że ludzkość jest w stanie umieścić na orbicie okołoziemskiej sztuczne satelity, wysłać w bezmiar kosmosu astronautów a nawet bezpiecznie wylądować na Księżycu, tysiące wizjonerów-amatorów snuło plany o dołożeniu swojej cegiełki do historii jednego z największych wyścigów technologicznych. Jak się miało w przyszłości okazać, nie były to tylko czcze bujanie w obłokach.

      Bardzo charakterystyczny sygnał nadawany przez Sputnika 1, którego na orbicie 4 października 1957 r. umieścił Związek Radziecki, doprowadzał do gorączki rząd w Waszyngtonie, a wśród radioamatorów na całym świecie rozbudził nadzieję na rewolucję w przekazywaniu informacji. Podczas gdy w pośpiechu zza oceanem powstała państwowa agencja kosmiczna NASA, rywale spod znaku sierpa i młota mieli na koncie udaną misję sztucznego satelity z psem Łajką na pokładzie. Wkrótce i amerykanom udało się zatrzeć złe wrażenie po kosmicznym falstarcie, wysyłając na orbitę Explorer 1, który miał na celu nie tylko podbudowanie morale mieszkańcom USA ale i zbadanie kosmicznego promieniowania. Start amerykańskiego satelity 1 lutego 1958 r. bacznie obserwowała grupa radioamatorów ze wschodniego wybrzeża kraju: Lance Ginner, Chuck Smallhouse, Ed Beck, Al Diem, Chuck Townes oraz Nick Marshall, którzy postanowili rzucić wyzwanie dwóm zimnowojennym mocarstwom.

      Podjęli oni inicjatywę budowy OSCAR'a (z ang. Orbiting Satellite Carrying Amateur Radio), czyli pierwszego amatorskiego sztucznego satelity Ziemi. Pomysł został bardzo pozytywnie odebrany przez fanów radiokomunikacji z całych Stanów Zjednoczonych, dzięki którym udało się zebrać niezbędne fundusze. Według danych waszyngtońskiego National Air and Space Museum, budowa samego satelity w kształcie kanciastego sześcianu o wadze 4,5 kilograma i wymiarach 30 na 30 cm wyniosła tylko 63 dolary. OSCAR 1 był budowany metodą prób i błędów w garażach oraz piwnicach radioamatorów ze wschodniego wybrzeża. Amatorski satelita powstał z użyciem głównie magnezu a w swoim wnętrzu zawierał nadajnik radiowy o mocy 100 mW. 
      Model amatorskiego sztucznego satelity OSCAR 1 / fot. commons.wikimedia.org
      Ale do pełnego sukcesu pionierzy amatorskiego podboju kosmosu potrzebowali jeszcze znaleźć sposób na umieszczenie OSCAR'a na orbicie okołoziemskiej. Po długo trwających rozmowach z Siłami Powietrznymi USA, udało się uzyskać zgodę na umieszczenie sztucznego satelity w rakiecie nośnej Thor Agena B (kosztowało to ok. 18 tysięcy dolarów). Ostatecznie do startu dzieła amerykańskich radioamatorów doszło 12 grudnia 1961 r. wraz z tajnym satelitą szpiegowskim Discovery 36 z platformy startowej w bazie wojskowej Vandenberg w stanie Kalifornia. Pierwsi o sukcesie misji dowiedzieli się pracownicy stacji radiowej na Antarktydzie, którzy odebrali sygnał "Hi" (z ang. cześć) w alfabecie Morse'a. Przez ponad dwa tygodnie funkcjonowania satelity, jego komunikat odebrano przez 570 radioamatorów w 28 krajach na całym świecie. Ostatecznie sztuczny satelita spłonął w atmosferze 31 stycznia 1961 r. ale koniec jego misji rozpoczął kosmiczną rewolucję.

      W okresie największego nasilenia wyścigu kosmicznego między ZSRR i USA grupa radioamatorów udowodniła, że konsekwencja i upór w realizacji planów mogą nawet spełnić marzenia o zdobyciu orbity okołoziemskiej. Najlepszym przykładem są liczby. W latach 1961-2009 w przestrzeń wystrzelono aż 68 sztucznych satelitów w ramach programu OSCAR. Ponadto, w roku pierwszej załogowej misji na Księżyc powołano do życia organizację AMSAT, której do dziś celem jest popularyzacja budowy amatorskich próbników kosmicznych i koordynacja ich działania. Takie obiekty do tej pory z sukcesem zbudowano m.in. w Kanadzie, Niemczech, Chin, Japonii, Wielkiej Brytanii czy nawet Arabii Saudyjskiej. Problemu nie sprawia zbudowanie amatorskiego satelity ale znalezienie agencji kosmicznej, która pomoże go wynieść na orbitę okołoziemską. Wśród tych największych znajduje się oczywiście NASA, Roskosmos (Rosja) czy ESA (Unia Europejska).

      We współpracy z tą ostatnią, ostatnio również polscy studenci z Politechniki Warszawskiej zaznaczyli swoją obecność w badaniach kosmosu. PW Sat, umieszczony na orbicie 13 lutego 2012 r. przez europejską rakietę nośną Vega stał się pierwszym w pełni zbudowanym nad Wisłą sztucznym satelitą. Obiekt o kształcie sześcianu (wymiary 10 cm na 10 cm i waga 1 kg) powstawał przez ostatnie siedem lat i kosztował aż 200 tysięcy złotych, które również udało się zdobyć dzięki wsparciu Centrum Badań Kosmicznych PAN. Należy do gatunku tzw. "CubeSat" czyli satelitów o minimalnych kształtach, wcale nie odbiegających możliwościami od swoich większych kolegów po fachu. Ale polscy naukowcy wcale nie zamierzają spocząć na laurach po udanej misji PW Sat - jeszcze we wrześniu br. z kosmodromu Jasnyj w Rosji zostanie wystrzelony "Lem". Satelita, który odziedziczył nazwę po znanym polskim pisarzu science fiction będzie nieco większy od PW Sat (wymiary 20 cm na 20 cm, waga 6 kg) i jego zadanie ma obserwować jaśniejsze od Słońca gwiazdy.
      PW-Sat, pierwszy w pełni polski sztuczny satelita / fot. commons.wikimedia.org
       Ale podbój kosmosu przez amatorów nie zawsze ma ściśle naukową i badawczą twarz. Matthew Ho i Asad Muhammad, dwójka licealistów z kanadyjskiego miasta Newark postanowiła skonstruować własną sondę kosmiczną z ludzikiem Lego na pokładzie. Dzięki pieczołowicie przygotowanemu balonowi meteorologicznymi, całość udało wznieść na wysokość 24 kilometrów a nieziemskie widoki ze stratosfery zostały uwiecznione na czterech zainstalowanych kamerach kupionych w internecie. Nastolatkowie zadbali o każdy szczegół swojej "przełomowej" misji - przygotowali spadochron oraz odbiornik GPS aby móc odnaleźć swoje dzieło po tym jak wróci na Ziemię. Ale nie wszystko szło po myśli chłopców, ponieważ na wysokości 6 tys. metrów stracili kontakt z balonem a samodzielnie zbudowany próbnik odnaleźli na polach oddalonych od miejsca startu o 120 km. Dzięki wysiłkowi licealistów, w internecie możemy obejrzeć zapierające dech w piersiach widoki z lotu ptaka z ludzikiem Lego trzymającym flagę Kanady na pierwszym planie.



      Obserwowanie gwiaździstego nieba inspiruje ludzkość od pokoleń ale dopiero w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat udało nam się pokonać ostateczną granicę ziemskiej atmosfery. Dzięki zapałowi wielu amatorów, udało się przełamać monopol wielkich mocarstw na badania kosmosu ale wciąż w tej dziedzinie jeszcze jest do zdobycia. Rosnące w siłę prywatne przedsiębiorstwa inwestują miliony dolarów aby dać szerokiej grupie społeczeństwa możliwość choć kilkuminutowej podróży w bezmiar kosmosu. Jednak jak pokazał entuzjazm grupy zapaleńców, każda suma pieniędzy czasem nie jest nawet połową sukcesu - najważniejsza jest nadzieja na zrealizowanie marzeń o dotknięciu niepoznanego wciąż wszechświata.

      Dla zainteresowanych tematem:
      Artykuł z okazji 50. rocznicy wysłania w komos amatorskiego satelity OSCAR 1 (po angielsku)
      Wzmianki prasowe o starcie OSCAR 1
      Oficjalna strona Copernicus Project, polskie inicjatywy wysyłania w wysokie partie atmosfery balonów meteorologicznych
      1

      Wyświetl komentarze

    6. Przeciętnemu Polakowi termin "globalne ocieplenie" kojarzy się głównie z oszczędzaniem prądu. Natomiast dla mieszkańców Kiribati jest tragiczną konsekwencją przemysłowej działalności człowieka, a dla państw rozwijających się - jednym z głównych hamulców ich postępu.
      Przemysłowy krajobraz w latach 70. XX wieku - winowajca globalnego ocieplenia? / fot. commons.wikimedia.org
      Ocieplenie klimatu nie wpłynie na wszystkie kraje w takim samym stopniu, ale bardzo ważne są jeszcze powiązania gospodarcze między państwami, co dodatkowo komplikuje sprawę - powiedział w sierpniu 2010 r. Philipp Ehmer, specjalista Deutsche Banki. Trzeba przyznać, że miał sporo racji. W ciągu kilku ostatnich lat, temat globalnego ocieplenia został odmieniony przez wszystkie przypadki i z upływem czasu zainteresowanie nim wcale nie słabnie. Zarówno wśród naukowców jak i polityków ocieplanie się klimatu na naszej planecie budzi skrajnie różne emocje. Zdaniem jednych, przemysłowa działalność człowieka spowodowała nadmierne wydzielanie dwutlenku węgla do atmosfery, przez co temperatura na Ziemi znacznie wzrasta. Natomiast pozostali ocieplenie łączą z wybuchami na Słońcu, a nie industrializacją społeczeństw. Nie zważając na przyczyny tego ogólnoświatowego zjawiska faktem jest, że już dziś obserwujemy jego konsekwencje. Warto przyjrzeć się dokładnie dwóm miejscom, gdzie termin "globalne ocieplenie" wywołuje całkowicie odmienne odczucia.

      Do tej pory Kiribati, wyspiarskie państwo na Pacyfiku znane było z tego, że jego mieszkańcy jako pierwsi na świecie witali Nowy Rok. Ale już za około czterdzieści lat, kilkadziesiąt nizinnych atoli koralowych, tworzących kraj, może zniknąć pod wodami Oceanu Spokojnego. Nasi mieszkańcy będą musieli uciekać, gdy fale zaleją ich domy i wioski - zaznaczył w dramatycznym apelu Anote Tong, prezydent Kiribati. Przyznał również ostatnio, że jest po wstępnych rozmowach z wojskowymi władzami Fidżi, by te sprzedały swojemu sąsiadowi 5 tysięcy akrów ziemi, na których w chwili zagrożenia mieszkańcy Kiribati mogliby zacząć życie od nowa. Wyspiarskie państwo o powierzchni 303 kilometrów kwadratowych, skolonizowane przez Brytyjczyków w XIX wieku, dziś jest zamieszkiwane przez zaledwie 113 tysięcy osób. Większość z nich żyje na co dzień na atolu Tarawa, największym z tworzących Kiribati, gdzie również znajduje się stolica kraju - Bairiki. Oglądając kadry z tego miejsca i można dojść do wniosku, że to prawdziwy raj. Prawda jest jednak całkowicie inna.
      Satelitarne zdjęcie atolu Marakei, wchodzącego w skład Kiribati  / fot. commons.wikimedia.org
      Według statystyk, jeziora i rzeki na Kiribati zajmują 0% terenów w kraju. To naprawdę zdumiewające, że wyspiarskie państwo położone na Pacyfiku pozbawione jest słodkiej wody, która byłaby zdatna do picia. Poza tym, Kiribati jest narażone na różnego rodzaju klęski żywiołowe m.in. ulewne deszcze.
      Do tego wszystkiego dochodzi teraz groźba zniknięcia wysp Kiribati pod bezmiarem Oceanu Spokojnego. Średni wzrost poziomu mórz to 1,8 mm na rok, ale ta tendencja może się zwiększyć, ponieważ pod wpływem wzrastającej temperatury topnieją lodowce.

      Pomysł prezydenta kraju o przeniesieniu jego mieszkańców na inny ląd nie jest pierwszą tego typu inicjatywą. We wrześniu 2011 r. Anote Tong zasugerował, aby za dwa miliardy dolarów wybudować na Pacyfiku pływającą platformę, na której miejsce mogliby znaleźć mieszkańcy Kiribati. Także budowa falochronów na wybrzeżach zagrożonych atolów nie dojdzie do skutku.

      Nie chcemy 100 tys. osób z Kiribati przenieść na Fidżi za jednym zamachem - sprecyzował ostatnio Anote Tong. http://www.geekweek.pl/dowod-na-globalne-ocieplenie-republika-kiribati-pod-woda/355306/ Powstał również specjalny program międzyrządowy, mający umożliwić studentom pochodzącym z Kiribati uczenie się na Uniwersytecie Południowego Pacyfiku, mieszczącego się w Suvie czyli stolicy Fidżi. Jeśli faktycznie w perspektywie najbliższych kilkudziesięciu lat ma dojść do tej niespotykanej dotąd "przeprowadzki", to może się ona wiązać z możliwością wybuchu katastrofy humanitarnej czy wyginięciem tradycji i sztuki mieszkańców Kiribati. Dla ekologów z całego globu przypadek wyspiarskiego państwa to żywy dowód na globalne ocieplenie oraz konsekwencje, jakie w najbliższym czasie ono wywoła.
      Młodzi mieszkańcy Kiribati / fot. flickr.com/luigig
      Podobnego zdania jest Azjatycki Bank Rozwoju, który w swoim raporcie przedstawił szokujące dane - w 2010 r. z powodu wzmożonej aktywności tajfunów, susz i innych zjawisk metrologicznych (przypisywanej globalnemu ociepleniu) swoje domy było zmuszonych opuścić 32 miliony mieszkańców Azji i Pacyfiku. Choć mieszkańcy Afryki również odczuwają już skutki wzrostu temperatury na Ziemi, to mają nieco inne zdanie na jego temat.

      Ktoś pragnie zabić afrykański sen, a afrykańskim marzeniem jest rozwój - twierdzi kenijski ekonomista, James Shikwati, który wstąpił w filmie dokumentalnym "Globalne ocieplenie - wielkie oszustwo". Jak sama jego nazwa wskazuje, przedstawione w nim argumenty przeczą kreowanej w mass mediach winie człowieka za wzrost temperatury na błękitnej planecie. Jednym z nich jest ten, że ceną za walkę ze zmianami klimatu jest zahamowanie postępu przemysłowego w Afryce. Innymi słowy - zachodnie rządy mają zachęcać władze państw z Czarnego Lądu do budowania elektrowni wiatrowych i słonecznych, zamiast cieplnych czy jądrowych. Warto przy tym dodać, że Afryka jest bardzo bogata w wiele surowców mineralnych m.in. węgiel, ropę naftową oraz uran. Nie rozumiem jak panel słoneczny będzie zdolny zasilać przemysł stalowy - energia z niego wystarczy zaledwie dla radia tranzystorowego - dodał rozżalony James Shikwati.


      Ekonomiczne konsekwencje globalnego ocieplenia są zauważane nie tylko na kontynencie afrykańskim. Kraje Unii Europejskiej dążą do ograniczenia produkcji dwutlenku węgla o 20 proc. do 2020 roku. Wiąże się to z powolnym rezygnowaniem z elektrowni cieplnych na rzecz odnawialnych źródeł energii. Ale nawet jeśli członkom wspólnoty uda się osiągnąć ten cel za osiem lat, to prawdopodobnie środowisko naturalne nawet tego nie odczuje. Powód? Chiny oraz Stany Zjednoczone produkują prawie trzy razy więcej CO2 niż cała Unia Europejska i ani myślą o jego ograniczeniu. Niestety, panele słoneczne czy wiatraki nie dostarczą odpowiedniej ilości energii dla przemysłu, stąd Pekin czy Waszyngton nie traktują tej opcji poważnie. Ale w wyniku globalnego ocieplenia najbardziej ucierpią kraje, których gospodarki w większości oparte są na rolnictwie, czyli kraje Afryki, Azji oraz Oceanii.
      Rolnictwo jest głównym źródłem dochodów w Afryce / fot. flickr.com/US Army Africa
      Kontrowersje wywołuje również ilość środków przeznaczanych na badania i walkę ze zjawiskiem wzrostu temperatury na Ziemi. Dwa lata temu Komisja Europejska przeznaczyła ponad 6 miliardów euro na finansowanie projektów mających na celu opracowywanie rozwiązań dla problemu globalnego ocieplenia. Natomiast w budżecie na ubiegły rok, opracowanym przez gabinet prezydenta USA - Baracka Obamy, przewidział 2,56 miliarda dolarów na badania zmian klimatu w ramach programu W ciągu ostatnich lat, z powodu problemu globalnego ocieplenia był jedną z najbardziej dotowanych dziedzin nauki. Trudno jednak na dzień dzisiejszy ocenić wyniki badań naukowych w tej kwestii - wyraźne skutki globalnego ocieplenia będziemy obserwować dopiero w perspektywie kilkudziesięciu a nawet kilkuset lat.

      Czy atole koralowe tworzące Kiribati znikną z mapy świata? Czy mieszkańcy Afryki będą zmuszeni korzystać tylko z odnawialnych źródeł energii? Na te, i mnóstwo innych pytań szybko nie uzyskamy jednoznacznej odpowiedzi. Nie mniej jednak, nie oznacza to, że powinniśmy zrezygnować z wyłączania zbędnych odbiorników prądu czy segregacji odpadów. Nawet jeśli globalne ocieplenie nie będzie miało tak gwałtownych skutków, jak przewiduje to część naukowców, to i tak dbając o naturę oddajemy przysługę również sobie.
      0

      Dodaj komentarz

      1. Narasta napięcie, związane z irańskimi aspiracjami nuklearnymi, a świat zapomina o kraju, który posiada broń atomową od kilkudziesięciu lat, a nie podpisał żadnego traktatu o jej nierozprzestrzenianiu. Mowa o Izraelu.
        Według różnych szacunków, Izrael może dysponować nawet kilku set głowicami jądrowymi / fot. commons.wikimedia.org
        5 października 1986 r. jak w każdą inną niedzielę, wielu Brytyjczyków sięgnęło po poranną prasę. Tytuły zarówno bulwarówek, jak i dzienników opiniotwórczych, nie wyróżniały się niczym szczególnym, ale wyjątek stanowił "The Sunday Times"."Tajemnice izraelskiego arsenału nuklearnego" - tak sensacyjny nagłówek wprawił w osłupienie nie tylko czytelników gazety, ale i opinię publiczną na całym świecie. Cała historia ma swój początek kilka miesięcy wcześniej, kiedy brytyjskiemu dziennikarzowi Peterowi Hounamowi udało się dotrzeć do 32-letniego technika jądrowego Mordechaja Vanunu. Zdecydował on sprzedać mediom obszerne informacje o tajnym ośrodku nuklearnym Dimona, zlokalizowanym na pustyni Negew i oddalonym od Jerozolimy o 130 km. 

        Do tego dołączył również 60 fotografii instalacji atomowych, zrobionych szpiegowskim aparatem. Vanunu ujawnił, że w ośrodku widzianym tylko przez okołoziemskie satelity izraelska armia przy pomocy reaktora na 150 megawatów produkowała 40 kg plutonu rocznie. Według jego wiedzy, Izrael miał do 1986 r. dysponować liczbą 100-200 głowic atomowej oraz już wtedy mieć zdolność do budowy bomby termojądrowej, o wiele silniejszej od tej zrzuconej na Hiroszimę i Nagasaki. Sam Vanunu nie miał okazji przeczytać artykułu w brytyjskim dzienniku, ponieważ dwa tygodnie przed jego publikacją został zwabiony do Rzymu przez agentkę izraelskiego wywiadu i tam aresztowany. Za kratkami spędził ponad 18 lat skazany za zdradę państwa - choć od 2010 r. cieszy się wolnością, to wciąż jest ona bardzo ograniczana przez władze Izraela.


        Przypadek Mordechaja Vananu skutecznie odstraszył innych pracowników ośrodka nuklearnego Dimona do ujawniania jego tajemnic dziennikarzom. Ale nic przed publikacją w "The Sunday Times" nie było już takie samo - pomimo wielu niezbitych dowodów na rozwijanie własnego programu atomowego, izraelski rząd do dziś idzie w zaparte i nie przyznaje się do posiadania broni jądrowej. Aby poznać genezę problemu, trzeba się cofnąć do 1948 r., kiedy na mapie Bliskiego Wschodu pojawia się nowe państwo tworzone przez społeczność żydowską. Ówczesne izraelskie władze uznały, że inwestycja w najnowsze technologie wojskowe jest jedynym sposobem na skuteczną obronę młodego kraju przed potencjalnymi wrogami. Już rok później powstała specjalna jednostka w armii, która stworzyła fundamenty pod narodowy program atomowy. Punktem zwrotnym okazała się tajna współpraca z francuzami - dzięki temu w latach 50. ubiegłego stulecia udało się na pustyni Negew zbudować ośrodek nuklearny i umieścić w nim reaktor jądrowy. W tym czasie dla Paryża takie partnerstwo przyniosło również wymierne korzyści przy tworzeniu własnej infrastruktury atomowej.

        Pomimo że transport francuskiego uranu do Izraela został wstrzymany w 1966 r. (de facto kończący okres współpracy jądrowej między dwoma krajami), to rząd Lewiego Eszkola był już zdolny samodzielnie konstruować głowice nuklearne. Ten fakt spowodował szczególne zainteresowanie całą sprawą przez kierownictwo CIA. Raporty amerykańskich szpiegów oraz zdjęcia satelitarne pustyni Negew nie pozostawiały wątpliwości o izraelskich aspiracjach atomowych. W 1969 r. podczas spotkania prezydenta USA, Richarda Nixona z premierem Izraela Goldą Meir osiągnięto tajne porozumienie. Jerozolima w zamian za trzymanie głowic nuklearnych "w piwnicy" i nieużywanie ich jako środka dyplomatycznego nacisku, otrzymała od Waszyngtonu gwarancję dochowania sekretu istnienia ośrodka Dimona.
        Kompleks atomowy Dimona, sfotografowany przez amerykańskiego satelitę w 1968 r.  / fot. commons.wikimedia.org
        Dzięki temu, izraelska armia rozpoczęła intensywne prace nad doskonalszą wersją ładunku atomowego - bomby termojądrowej. Sporną kwestią pozostaje również jedyny możliwy test broni w 1979 r., nazwany incydentem Vela. Miałby on zostać przeprowadzony w południowej części Oceanu Indyjskiego we współpracy z władzami RPA. Zdaniem jednych, silny rozbłysk światła zaobserwowany przez amerykańskiego sztucznego satelitę mógł być zwykłym zjawiskiem atmosferycznym lub faktyczną próbą nuklearną obu krajów. Ale od ponad ćwierć wieku nasza wiedza na temat izraelskiego programu atomowego wcale nie uległa poszerzeniu.

        Według najnowszych raportów wywiadowczych, rząd w Jerozolimie może dysponować "ponad 100 głowicami, głównie dwustopniowymi ładunkami termojądrowymi, znajdujących się na wyposażeniu obrony przeciwrakietowej, samolotów bojowych i okrętów podwodnych". Najdalszy zasięg izraelskim głowicom zapewnia pocisk Jericho 3, którego maksymalny zasięg wynosi 11,5 tys. kilometrów natomiast jego ładowność to 1 tona. Poza tym, siły zbrojne pod banderą gwiazdy Dawida dysponują innymi rakietami średniego i krótkiego zasięgu. Natomiast cztery lata temu były prezydent USA Jimmy Carter powiedział, że Izrael w swoich zasobach może mieć ponad 150 ładunków jądrowych.

        Pomijając standardowe rozmieszczenie głowic, Jerozolima może dysponować m.in. bombami nuklearnymi w walizkach, taktycznymi pociskami oraz zaawansowaną technologicznie bronią neutronową. Taki arsenał stawia Izrael w gronie największych mocarstw atomowych, choć kolejne rządy zaprzeczają produkcji śmiercionośnej broni. Wydaje się, że Jerozolima prowadzi dwuznaczną politykę w dziedzinie atomistyki - z jednej strony ukrywa militarny program jądrowy, a z drugiej już jawnie dąży do cywilnego wykorzystania reaktorów nuklearnych. Nie bez znaczenia jest również fakt, nie podpisania przez Izrael żadnego traktatu o nierozprzestrzenianiu ładunków atomowych (NPT) czy przeprowadzania ich prób (CTBT).
        Czy izraelska armia kiedyś skorzysta ze swojego arsenału atomowego? / fot. commons.wikimedia.org
        Dla izraelskiej armii broń nuklearna ma być środkiem obrony, choć w przeszłości rozważano jej użycie podczas lokalnych konfliktów. Podczas wojny Jom Kippur w 1973 r. myśliwce F-4 uzbrojone w głowice jądrowe miały wyznaczone strategiczne cele do ataku w Egipcie i Syrii. Natomiast bombardowania pociskami typu SCUD terytorium Izraela przez reżim Saddama Husajna, wymusiły ogłoszenie nuklearnego alarmu. Rząd w Jerozolimie dbał również o utrzymanie przewagi atomowej w regionie Bliskiego Wschodu. W 2007 r. izraelskie lotnictwo ostrzelało syryjski reaktor jądrowy, kończąc de facto marzenia Baszara Al Asada o posiadaniu głowic nuklearnych. Choć na przestrzeni lat instalacje atomowe należące do Iraku, Iranu czy Korei Północnej podlegały międzynarodowym kontrolom, te na pustyni Negew były kontrolowane tylko raz. W latach 60. ubiegłego stulecia w ośrodku badawczym Dimona pojawili się amerykańscy inspektorzy, którzy prawdopodobnie zostali wprowadzeni przez izraelskich wojskowych w błąd. Na parterze w budynku numer 2 goście zza oceanu zobaczyli tylko restaurację i bar, podczas gdy kilka kondygnacji pod ziemią trwały prace nad rozszczepieniem cząsteczek atomu.

        Cała sprawa ma również drugą stronę medalu. Po rewelacjach Mordechaja Vanunu, do mediów zaczęły przeciekać inne sekrety funkcjonowania ośrodka na pustyni Negew. Do produkcji broni jądrowej wciąż jest wykorzystywany francuski reaktor atomowy wyprodukowany pół wieku temu (w tym roku rozważono możliwość jego wyłączenia). Jego wiek miał być powodem wielu awarii czy wycieków radioaktywnych - ich ofiary nie mogły dochodzić swoich praw przed wymiarem sprawiedliwości przez tajność całego projektu. Według niepotwierdzonych informacji, w Dimonie pracuje kilka tysięcy wojskowych i naukowców, każdego dnia narażonych na śmiercionośne promieniowanie. Izraelscy działacze społeczni zwracają również na problem odpadów radioaktywnych, które gdzieś na terenie kraju są składowane i mogą zagrażać zdrowiu ludności cywilnej.
        Izrael stara się utrzymać swoją pozycję w rejonie Bliskiego Wschodu / fot. commons.wikimedia.org
        Doktryna wojskowa Izraela, zakładająca użycie broni nuklearnej, wciąż jest pilnie strzeżoną tajemnicą. Narastające napięcie wokół atomowych aspiracji Iranu, jest źródłem wielu niepokojących wypowiedzi przedstawicieli władz w Jerozolimie. Izrael jest bliższy użycia siły wojskowej niż środków dyplomatycznych w celu zażegnania zagrożenia jądrowego ze strony Iranu - nie ukrywał w listopadzie 2011 r. prezydent Szymon Peres, uznawanego za jednego z ojców izraelskiego programu nuklearnego.Póki co jednak, rządzący nie używają własnego arsenału atomowego do nacisku w dyplomacji. Może to wskazywać na to, że Izrael nie uznaje działań Teheranu jako wystarczających by sięgnąć po swój najmocniejszy argument.

        Dla zainteresowanych tematem:
        Atomowa flota Izraela, przeglad-tygodnik.pl
        Atomowy grzyb i uderzeniowa fala. Wizja apokalipsy Izraela, tvn24.pl
        Raport o izraelskim programie atomowym sporządzony przez Nuclear Threat Initiative
        0

        Dodaj komentarz

      2. Od połowy stycznia br. w północnym Mali trwa zacięta wojna pomiędzy siłami rządowymi a rebeliantami walczącymi o niepodległość regionu Azawad. Z tego powodu do ucieczki ze swoich domów zostało zmuszonych kilkadziesiąt tysięcy cywilów.
        Malijscy żołnierze / fot. commons.wikimedia.org
        Konflikt z ludem Tuaregów, prowadzącym koczowniczy tryb życia, zamieszkującym tereny Sahary, ma swoje korzenie w historii terenów dzisiejszego Mali. Jeszcze za czasów francuskiej kolonii, zbrojne oddziały Nomadów podjęły walkę o poprawienie warunków życia, ale nie przyniosły one zmiany na lepsze. Dopiero dekolonizacja pozwoliła oddać władze w ręce ludów, zamieszkujących Mali. Mimo upływu lat, Tuaregowie nie mogli liczyć na udział w rządzeniu (stanowią ok. 10 proc. mieszkańców kraju), przez co ich interesy nie były reprezentowane, a sytuacja stawała się coraz bardziej niepewna. To wszystko doprowadziło w 1990 r. do wybuchu 5-letniego konfliktu zbrojnego pomiędzy władzami Mali i sąsiedniego Nigru a różnymi grupami Nomadów. Wojna domowa pochłonęła setki ofiar i ostatecznie zakończyła się porozumieniem pokojowym, które oddaliło na wiele lat niebezpieczeństwo kolejnej rebelii. Rząd w Bamako w tym czasie zaczęło inwestować w region Azawadu, gdzie zdecydowaną większość stanowią Tuaregowie i między innymi przez ten fakt rebelianci zwiesili niepodległościowe dążenia. Taki stan jednak nie utrzymywał się długo. 

        W lutym 2007 r. wybuchło kolejne powstanie na terenie Mali i Nigru. Podczas jego trwania głównym celem rebeliantów byli żołnierze i obiekty wojskowe ale wśród ofiar znaleźli się również bezbronni cywile. Dzięki dyplomatycznemu zaangażowaniu krajów ościennych, na przełomie 2008 i 2009 r. udało się osiągnąć zawieszenie broni z większością grup walczących o interesy społeczności Tuaregów. Nadzieja na dłuższą stabilizację pękła jak bańka mydlana w ciągu ostatnich miesięcy. Spory udział w tym miał Muammar Kadafi, który nie żałował pieniędzy na najmowanie najemników spośród tuaregerskich rebeliantów do walki z libijskimi powstańcami. Ci pierwsi otrzymali od dyktatora wiele sztuk broni i amunicji, która pozostała w ich rękach po obaleniu reżimu Kadafiego. Dozbrojeni Tuaregowie wrócili do swoich rodzinnych stron i wspólnie w październiku 2011 r. utworzyli Narodowego Ruchu Wyzwolenia Azawadu (MNLA). Bardzo szybko przeszli od słów do czynów i na początku stycznia rozpoczęli kolejną zbrojną rebelię przeciwko rządowi w Bamako.
        Mapa działań wojennych w północnym Mali / fot. commons.wikimedia.org

        Pierwsze walki miały miejsce 16 stycznia br. w mieście Ménaka w zachodnim Mali, kiedy partyzanci zaatakowali koszary wojskowe. Kolejnego dnia rebelia rozlała się na kolejne miejscowości, przez co oddziały rządowe początkowo nie mogły sobie poradzić z Tuaregorami. Przez kolejne kilkanaście dni strategiczne miasta w regionie Azawadu były odbijane i tracone przez oddziały Narodowego Ruchu Wyzwolenia.Henri de Raincourt, francuski minister rozwoju w połowie lutego br. na antenie radia RFI potwierdził, że w mieście Aguelhok rebelianci dokonywali bestialskich egzekucji na cywilach i schwytanych żołnierzach. "Niektórym podrzynano gardła, innym po prostu strzelano w głowę" - relacjonował minister. Według różnych źródeł, w tej masakrze życie straciło kilkadziesiąt osób.

        Mimo upływu kolejnych tygodni, wschodnie i północne Mali nadal jest targane bratobójczym konfliktem zbrojnym, w centrum którego znaleźli się niewinni cywile.Członkowie organizacji pozarządowej Lekarze Bez Granic podali, że 23 lutego br. w nalocie bombowym sił powietrznych na obóz uchodźców na północy kraju zginęła młoda dziewczyna, a dziesięć innych kobiet i dzieci zostało rannych. Nasz kraj jest zniszczony (...) Rebelianci zabierają nam wszystko. Przyjechałem tu z żoną i dziećmi, ponieważ to wszystko, co teraz mi zostało. Nie mam nic więcej, nic w ogóle - powiedział w rozmowie z dziennikarzami radia Voice of America Djibril Oualid, jeden z malijskich uchodźców. Wraz z całą rodziną trzy dni pieszo szedł, by znaleźć się w prowizorycznym obozie dla uchodźców. ONZ szacuje, że z powodu konfliktu swoje domy do tej pory było zmuszonych opuścić 130 tys. ludzi. Jedna piąta z nich w poszukiwaniu pokoju zdecydowało się przekroczyć granicę z Nigrem.
        Tuaregejskie dzieci  / fot. commons.wikimedia.org
        W Mali i Nigru mamy do czynienia z podwójnie tragiczną sytuacją (...) Po pierwsze doszło do odnowienia rebelii w północnym Mali, skąd tysiące ludzi musiało uciec ze swoich domów a po drugie cały region Sahelu zmaga się z kryzysem żywnościowym. W wyniku suszy rolnicy stracili swoje plony z powodu a bydło bez potrzebnej paszy nie są w stanie przeżyć - alarmuje Boris Michel, z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Natomiast WFP (Światowy Program Żywnościowy) uważa, że głodem w Afryce Zachodniej zagrożonych może być nawet 10 milionów osób. Co ważne, spora cześć podzielonego etnicznie społeczeństwa Mali sprzeciwia się wojnie domowej, ale i rządom prezydenta kraju. Amadou Toumani Toure zapowiedział już wybory na stanowisko głowy państwa w kwietniu i sam nie zamierza w nich kandydować (rządzi Mali nieprzerwanie od 2002 r.). Jego decyzja jest również efektem protestów młodych ludzi przeciwko zbrojnemu zaangażowaniu w regionie Azwadu.

        Zaangażowanie zachodniego świata w pokojowe rozwiązanie napiętej sytuacji w Mali, póki co jest bardzo ostrożne. Francuski rząd wezwał obie strony konfliktu do rozpoczęcia pokojowych negocjacji, jednocześnie odrzucając możliwość zbrojnego zaangażowania (w przeszłości trójkolorowi żołnierze podejmowali wojskowe akcje stabilizacyjne w krajach Afryki Zachodniej).

        Natomiast oddziały NATO zrezygnowały z przeprowadzenia w rejonie Mali ćwiczeń antyterrorystycznych pod kryptonimem Flintlock, z powodu trwającej wojny domowej. Istnieje również spore niebezpieczeństwo, że konflikt pomiędzy rządem w Bamako a tuaregońskmi rebeliantami może się rozszerzyć o ościenne państwa m.in. Algierię czy Niger.
        0

        Dodaj komentarz

      3. Prasa branżowa i wielu profesjonalistów wprost już mówi o kryzysie fotografii prasowej nad Wisłą. Czy gwoździem do trumny okażą się coraz lepsze zdjęcia ze smartfonów i masowe zwolnienia fotoreporterów z największych redakcji?
        Czy taki widok niedługo będzie miłym wspomnieniem? / fot. commons.wikimedia.org 
        Pod koniec grudnia zeszłego roku, świat polskich mediów obiegła wiadomość o praktyczniej likwidacji agencji fotograficznej Fotorzepa (przy pracy pozostało kilku fotografów realizujących tematy bieżące), której właścicielem jest Presspublica - wydawca dziennika "Rzeczypospolita". Kilka tygodni wcześniej, również szeroko rozpisywano się o masowych zwolnieniach wśród dziennikarzy stale współpracujących z gazetą.

        Mogło się wydawać, że rozpaczliwe szukanie oszczędności w jednej redakcji nie wpłynie na całą branżę ale kryzys w fotografii prasowej zdaje się zataczać coraz szersze kręgi. Swoją cegiełkę dołożyła do tego Agora, odpowiedzialna za wydawanie "Gazety Wyborczej". Fotografom współpracującym z tym tytułem przedstawiono nowe wzory umów, których podpisanie praktycznie pozbawia twórców zdjęć wszelkich praw majątkowych z tytułu ich przyszłego wykorzystania, zarówno w pozycjach Agory jak i bilbordach reklamowych.

        Niepodpisanie nowej umowy, zdaniem fotoreporterów "Gazety Wyborczej" równoznaczne jest ze zwolnieniem. Ale wydaje się, że profesjonalistów nie martwią tak bardzo kaprysy ich pracodawców jak coraz lepsza technologia, z której może korzystać przeciętny zjadacz chleba.

        Być może jedynym aparatem jaki potrzebujesz, jest ten w najnowszym iPhone'ie - te słowa płynące z reklamy najpopularniejszego smartfona na świecie, wyraźnie wziął sobie do serca Rafał Milach, dokumentalista pochodzący ze Śląska i wielokrotny laureat konkursów fotograficznych (m.in. World Press Photo). Jego zdjęcie zrobione iPhonem, obrazujące krzyż przed pałacem prezydenckim w Warszawie trafiło na okładkę "Tygodnika Powszechnego" w sierpniu 2010 r.(zobacz).

        Steve Jobs pokazuje Dmitrijowi Miedwiediewowi możliwości najnowszego IPhona / fot. kremil.ru
        Dlaczego redakcja jednego z bardziej znanych czasopism, spośród tysięcy fotografii zrobionych profesjonalnymi aparatami, wybrała to "strzelone" ze smartfona? Chyba jedyną odpowiedzią na to pytanie jest rewolucja w fotografii prasowej, która na zawsze zmieni jej oblicze. To, co nad Wisłą wywołuje oburzenie części środowiska, za oceanem jest już codziennością.

        W listopadzie 2011 r. największa amerykańska telewizja informacyjna, CNN zwolniła 50 stałych pracowników m.in. fotoreporterów. Powód? Dużo czasu spędziliśmy na analizach dokonań fotoreporterów (...) Zainteresowaliśmy się też bardziej materiałami generowanymi przez obywateli uprawiających amatorsko dziennikarstwo i użytkowników social media

        Mamy własną platformę, która dostępna jest dla wszystkich dziennikarzy obywatelskich (IReport - przp. red.). Nawet niewielkie kamery czy aparaty są w stanie teraz dostarczać materiały wysokiej jakości - po prostu więcej zaawansowanej technologii w rękach coraz większej grupy ludzi robi swoje - wytłumaczył agencji Reutersa decyzję swoich przełożonych przedstawiciel stacji CNN. Telewizje informacyjne już dawno dostrzegły potencjał płynący z rozwoju sieci i fotografii cyfrowej - dzięki platformom internetowym widzowie, którzy znaleźli się na miejscu katastrof lotniczych, jak i gwałtownej burzy w szybki sposób mogą przekazać wyczerpującą relację z tych wydarzeń.

        Dzięki temu, redakcje telewizyjne dowiadują się natychmiast o danym zdarzeniu i nie muszą wysyłać swoich dziennikarzy, by ci zapoznali się z zaistniałą sytuacją. I w tym momencie rodzi się dylemat - korzystać z usług zawodowych fotoreporterów czy liczyć na pomoc wiernych widzów, którzy całkowicie za darmo prześlą zdjęcia, które jakością nie odbiegają od tych z profesjonalnych aparatów? Media, szukające coraz większych oszczędności bez zastanowienia wybierają drugą opcję.
        Amatorzy mają dostęp do coraz lepszej jakości sprzętu fotograficznego / fot. morguefile.com 
        Kacper Kowalski, laureat konkursów World Press Photo i Grand Press Photo zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt kryzysu w branży, czyli spadające zatrudnienie wśród fotoedytorów. Dlaczego tak jest? Może jedną z przyczyn jest to, że edycja w polskiej prasie nigdy i nigdzie nie była solidnie nagradzana, a więc nie była publicznie doceniona, jako osobna i kompleksowa dziedzina?

        Może dlatego w powszechnym mniemaniu edycja to żadna filozofia, po prostu wklejanie obrazków w tekst i pamiętanie o podpisaniu zdjęcia nazwiskiem autora -wyjaśnia dla czasopisma "Press" fotograf. Gazety codzienne coraz częściej rezygnują z pomocy specjalistów od składu fotografii albo po prostu unikają zbyt wielu zdjęć, zarówno na pierwszej jaki i ostatniej stronie.

        Problem ten nie dotyczy tabloidów czy tygodników opisujących życie gwiazd ponieważ główną, a czasem nawet jedyną ich treścią są różnego rodzaju fotografie. Ale mniejsze redakcje, nie mogące sobie pozwolić na kupowanie zbyt dużo odbitek, korzystają z darmowych banków zdjęć. Za pośrednictwem internetu mają one dostęp do milionów fotografii, jakością nie odbiegające od tych katalogowanych w płatnych serwisach.

        Technologia cyfrowa, szybki internet, presja ze strony telewizji powoduje, że fotografującym brakuje czasu na głębszą refleksję, osobiste spojrzenie. Rzadko oglądamy fotografie, w których autor chce opowiedzieć o czymś naprawdę ważnym. Redakcje masowo korzystają ze zdjęć agencji i banków zdjęć często oferujących swoje zdjęcia po żenująco niskich cenach. Nie jest to sytuacja motywująca fotoreporterów do pracy - mówi w jednym z wywiadów Jerzy Ochoński, pracujący na co dzień dla serwisu Photoline.pl.

        W tych słowach zawarta jest gorzka prawda, która jest ością w gardle nie jednego fotoreportera. Ale w krajach o wiele bardziej rozwiniętych technologicznie od Polski, choćby w Japonii czy Stanach Zjednoczonych profesjonaliści nie muszą się martwić o pracę. Duże agencje prasowe takie jak AP, Reuters czy AFP nie rezygnują zarówno z doświadczonych jaki i początkujących fotoreporterów.
        Duże agencje fotograficzne raczej nie pozbędą się zawodowców z profesjonalnym sprzętem / fot. commons.wikimedia.org
        Posiadanie nawet najlepszej lustrzanki na rynku nie jest nawet połową sukcesu - jeden będzie jej używał do ilustrowania rodzinnych uroczystości, a drugi do zobrazowania dramatu konfliktów zbrojnych. Być może, media nad Wisłą zbyt bardzo zachłysnęły się możliwościami jakie daje nam technologiczna rewolucja i niedługo znów docenią prace zawodowych fotoreporterów.

        Dla zainteresowanych tematem:
        Czy zdjęcia z iPhone zabiją tradycyjną fotografię?, polskieradio.pl
        Artykuł czasopisma British Journal of Photography o coraz lepszych zdjęciach z tabletów IPad
        Alternatywna fotografia prasowa., gazetawyborcza.pl
        0

        Dodaj komentarz

      4. Targany przez ostatnie lata wieloma konfliktami Irak znów na nowo staje przed groźbą wybuchu wojny domowej. Po opuszczeniu kraju przez amerykańskie wojska, nasiliła się walka o władzę pomiędzy szyitami a sunnitami. A w konsekwencji: znów w odstawkę idą prawa człowieka.
        Czy te młode Irakijki doczekają stabilizacji w swojej ojczyźnie? / fot. commons.wikimedia.org 
        "Szokujące" - taka była reakcja Navi Pillay, Wysokiej Komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw Praw Człowieka na niepokojące informacje znad Tygrysu i Eufratu. W ciągu jednego dnia w Iraku dokonano 34 egzekucji - 19 stycznia br. kara śmierci została wykonana za rożne przestępstwa. Wśród straconych znalazły się również dwie kobiety. Natomiast iracki minister sprawiedliwości Hassan Al-Shammariodpowiedział Pani komisarz, że większość wyroków śmierci zapadła w procesach ekstremistów powiązanych o kontakty z Al-Kaidą. Sprawiedliwy odwet na terrorystach i mordercach narodu zawarty w prawie państwa irackiego, który jest podstawą wydania wyroków i orzeczeń sądowych (...) został zatwierdzony przez prezydenta Republiki - można przeczytać w komunikacie rządu w Bagdadzie. Jednak najnowsze dane posiadane przez organizację Human Rights Watch nie pozostawia na nowych władzach irackich suchej nitki - do 8 lutego br. wykonano aż 65 wyroków śmierci (dla porównania w całym 2010 r. więcej egzekucji odbyło się tylko Chinach i Iranie). Irackie prawo zezwala na karę śmierci za blisko 50 rodzajów przestępstw m.in. terroryzm, porwania, zabójstwa czy uszkodzenie własności publicznej. Ponadto, miejscowy wymiar sprawiedliwości od ośmiu lat nie ujawnił tożsamości żadnego skazanego na egzekucję ani szczegółów procesu. 

        Nadużywanie instytucji kary śmierci nie jest jedynym problemem, z jakim zmaga się nowy Irak. W ciągu ostatnich 10 lat mieszkańcy tego kraju na Bliskim Wschodzie byli świadkami interwencji amerykańskich wojsk, upadku reżimu Saddama Husajna oraz wyniszczającej wojny domowej. Wycofanie z kraju oddziałów Marines (nad Tygrysem i Eufratem stacjonuje jeszcze kilka tysięcy żołnierzy spod gwiaździstego sztandaru szkolących irackich mundurowych) dało nadzieję na całkowite usamodzielnienie władz. Niestety, póki co nie zdają one egzaminu z demokracji - w ciągu ostatnich miesięcy nasiliły się walki pomiędzy szyitami a sunnitami, a zdecydowaną większość miejsc w irackim parlamencie zajmują islamiści i nacjonaliści. Miejscowa armia oraz policja nie zdołała opanować fali przemocy oraz zamachów terrorystycznych. W samobójczych atakach i ostrzałach moździerzowych - praktycznie każdego dnia giną kobiety, dzieci, członkowie mniejszości etnicznych, prawnicy czy dziennikarze. Większość zamachów jest przeprowadzanych na tle religijnym - nie ważne w kogo są wymierzone, zawsze jednak ofiarami zostają niewinni cywile. 31 października ubiegłego roku ponad 40 wiernych zostało zabitych w bagdadzkim kościele katolickim po ataku islamistów. Wówczas terroryści wzięli za zakładników 100 osób pozostających w świątyni. Po trzech godzinach bezowocnych negocjacji, irackie siły bezpieczeństwa zaatakowały kościół, używając m.in. granatów.
        Amerykański żołnierz a w tle cmentarz w Faludży / fot. commons.wikimedia.org
        Na Tygrysem i Eufratem w wielu więzieniach tysiące osadzonych jest przetrzymywanych bez postawienia jakichkolwiek zarzutów. Część z nich została pozbawiona wolności przez podczas stacjonowania amerykańskich wojsk, pozostałych uwięziły nowe władze Iraku. Jednym z nich jest realizator telewizyjny pochodzący z Turkmenistanu, Walid Yunis Ahmad. Został on osadzony za kratkami aż 11 lat bez postawienia zarzutów, a gdy już został postawiony przed sądem, został oskarżony o "wysyłanie instrukcji dla terrorystów odpowiedzialnych za zamachy w mieście Dohuk". W marcu 2011 r. usłyszał wyrok pięciu kolejnych lat pozbawienia wolności. Póki co akcje zmierzające do jego uwolnienia, nie przynoszą żadnych rezultatów.

        Ponadto rząd w Bagdadzie prowadzi tajne więzienia, które są prowadzone przez elitarne siły bezpieczeństwa. Jedno z nich zostało odkryte przez pracowników Human Rights Watch, gdzie na obrzeżach stolicy kraju przetrzymywano od 80 do 280 osadzonych oskarżanych głównie o terroryzm. Zarówno w tajnych więzieniach, jak i innych irackich zakładach karnych stosuje się tortury, a zatrzymanych traktuje się nieludzko. Jeden z osadzonych w bazie wojskowej Camp Al-Adala miał w styczniu br. zginąć w wyniku odniesionych za kratkami obrażeń. Inni współwięźniowie relacjonowali natomiast o metodach tortur - bicie, gwałty, duszenie za pomocą torby z tworzywa sztucznego czy rażenie prądem elektrycznym. Po tym jak te informacje przedostały się do mediów, trzech oficerów zostało aresztowanych w związku z torturowaniem osadzonych, ale zostali oni wypuszczeni przez władze bez postawienia jakichkolwiek zarzutów. Nieludzkie traktowanie więźniów jest powszechnością w wielu zakładach karnych nad Tygrysem i Eufratem np. zgwałcone kobiety nie mogą liczyć na zadość uczynienie czy choćby upomnienie strażników odpowiedzialnych za przestępstwa.
         Żołnierze z Iraku podczas ćwiczeń wojskowych / fot. commons.wikimedia.org 
        Irakijki niestety nie mogą w pełni czuć się bezpiecznie nawet we własnych domach. Choć konstytucja kraju gwarantuje kobietom i mężczyznom równe traktowania, to ten zapis jest tylko martwym prawem. Natomiast inne przepisy pozwalają mężowi ukarać żonę "w pewnych granicach przewidzianych przez prawo lub zwyczaje". Przemoc domowa spotyka Irakijki praktycznie w prawie każdym regionie kraju - radykalni muzułmanie ściśle kontrolują ubiór swoich żon tudzież regularnie je biją. Kobiety są szczególnie prześladowane w północnym Iraku, gdzie większość stanowią Kurdowie. W tym regionie w ciągu ostatnich lat odnotowano najwięcej przypadków obrzezania wśród dziewczynek. Irak nie jest też wolny od honorowych morderstw (choć te są niedozwolone przez Koran), które spotykają dziewczęta za ucieczkę sprzed ołtarza czy cudzołóstwo.

        Irak dzięki bardzo bogatym zasobom ropy naftowej i gazu ziemnego, zapewnia sobie spore zyski. Niestety, duże wpływy do budżetu kraju nie przekładają się na coraz lepsze życie jego mieszkańców. Między innymi z tego powodu, na fali arabskiej wiosny ludów w Bagdadzie i innych irackich miastach doszło do masowych protestów przeciw polityce rządu. Demonstranci domagający się m.in. walki z korupcją, wyższych rent i emerytur czy zmniejszenia bezrobocia starli się z siłami bezpieczeństwa - na przełomie kilku miesięcy ubiegłego roku w zamieszkach zginęło 35 osób. Ponadto władze dbały, aby informacje o tłumieniu protestów nie wydostawały się na zewnątrz, zatrzymując dziennikarzy i niszcząc ich sprzęt (kamery czy karty pamięci). 10 czerwca 2011 r. wspierani przez siły rządowe bandyci, uzbrojeni w drewniane deski, noże i rury żeliwne, bili pokojowych demonstrantów i molestowali seksualnie uczestniczące w proteście kobiety. Policjanci obserwowali całą sytuację z boku, czasem śmiejąc się z ofiar. Ponadto prawo irackie pozwala władzom na niezezwolenie na demonstrację lub jej rozpędzenie, gdy zagraża on "interesowi publicznemu, ogólnemu porządkowi i moralności".
        Efekt działania islamskich ekstremistów - zniszczony amerykański pojazd wojskowy z zamachu / fot. commons.wikimedia.org
        Zdaniem wielu organizacji broniących prawa człowieka, Irak jest dla dziennikarzy jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. Zdaniem Human Rights Watch w zeszłym roku nad Tygrysem i Eufratem podczas pracy zginęło 5 żurnalistów, a wielu innych zostało rannych. 8 września 2011 r. nieznany sprawca zastrzelił Hadi'ego al-Mahdiego, popularnego dziennikarza radiowego. W swoich audycjach często krytykował rząd za korupcję i problemy społeczne. Do dziś władze nie złapały odpowiedzialnego za morderstwo, ani nikomu za ta sprawę nie postawiły zarzutów. Zastraszanie dziennikarzy przez przemoc spotyka również reporterów w kurdyjskim regonie kraju. Przed rokiem grupa zamaskowanych mężczyzn zaatakowało prywatne radio i telewizję NRT w mieście As-Sulajmanijja na północy Iraku. Napastnicy strzelali do urządzeń nadawczych i zranili jednego z ochroniarzy, a potem oblali pomieszczenia benzyna i podpalili. Ponadto kurdyjscy dziennikarze skarżą się, że notorycznie są zastraszani przez służby bezpieczeństwa poprzez pobicia, bezpodstawne aresztowania czy niszczenia sprzętu.

        Przemoc na tle religijnym też nie jest w Iraku terminem obcym. Choć władze kraju starają się przełamywać bariery między wyznaniami, to organizacje terrorystyczne podsycają niepokoje wśród samych muzułmanów i chrześcijan (95 proc. mieszkańców kraju są wyznawcami Islamu). Główne walki odbywają się pomiędzy sunnitami i szyitami (ci ostatni stanowią w Iraku zdecydowaną większość) - ekstremiści z obu nurtów muzułmańskich dokonują wzajemnie ataków na siebie, w których najczęściej ofiarami są cywile. Prześladowani są również chrześcijanie, którzy nie zawsze mogą liczyć na pomoc władz. Zła sytuacja - zarówno gospodarcza, jak i polityczna - zmusza wielu Irakijczyków do ucieczki - w Syrii, Jordanie, Libanie czy Turcji żyje 1,5 miliona uchodźców znad Tygrysem i Eufratem. Również wiele europejskich państw zmusza nielegalnych imigrantów z Iraku do powrotu do ojczyzny, nawet jeśli w rodzinnych stronach czeka ich niebezpieczeństwo.
        Meczet muzułmański w Faludży / fot. commons.wikimedia.org
        Co na to wszystko zachodni świat? Póki co międzynarodowe trybunały karne nie zbadały w pełni zbrodni dokonanych podczas stacjonowania w Iraku sił koalicji. Dlatego tym bardziej nikt nie przygląda się bliżej przypadkom łamania praw człowieka przez nowe władze kraju. Amerykańskie wojska, opuszczając ojczyznę Saddama Husajna, wyraziły nadzieję, że uczący się demokracji rząd z
        w Bagdadzie poradzi sobie z problemami Iraku. Jak dotąd tak się nie dzieje, a wpływ na to może mieć zły przykład idący ze strony żołnierzy Marines. Torturowanie więźniów oskarżonych o terroryzm w Abu-Graib czy zbrodnie na ludności cywilnej bardzo negatywnie nastawiły Irakijczyków na demokrację w stylu zachodnim. Jeśli nic się nie zmieni, nad Tygrysem i Eufratem szybko może zapanować anarchia i władze centralne mogą stracić kontrolę nad krajem. Wszystko wskazuje na to, że okres stabilizacji Iraku będzie trwał jeszcze wiele lat.

        Dla zainteresowanych tematem:
        Raport Amnesty International na temat sytuacji w Iraku
        Raport Human Rights Watch o przestrzeganiu praw człowieka w Iraku
        Raport Departamentu Stanu USA o łamaniu poszczególnych praw człowieka w Iraku
        1

        Wyświetl komentarze

      Wiadomości24.pl
      Wiadomości24.pl
      DrabikPany na Flickr
      DrabikPany na Flickr
      Archiwum bloga
      Archiwum bloga
      Tagi
      Już tylu nas jest ?!
      Już tylu nas jest ?!
      05
      16
      27
      317
      414
      59
      66
      712
      814
      98
      108
      116
      128
      139
      1411
      159
      1610
      177
      1811
      195
      2013
      2110
      227
      2310
      246
      255
      268
      2796
      28100
      2921
      520976
      Blog Archive
      Blog Archive
      Wczytuję
      2010 © DrabikPany ||. Motyw Widoki dynamiczne. Obsługiwane przez usługę Blogger.