Takuhatsu – śmiech-i-łzy
Roshi Kosho Uchiyama
Tekst ten dotyczy praktyki, która jest podstawą tradycyjnego kapłańskiego treningu zen w japońskich klasztorach. „Takuhatsu” znaczy dosłownie „zaufać misce”. Miska, to po japońsku „hau” lub „hatsu”, będąca obok szaty (okesa) symbolem buddyjskiego kapłana. Istota takuhatsu to wymiana bezwarunkowego dawania, ofiarowywania dharmy, jako praktyki zazen w formie takuhatsu przez kapłana oraz jej materialnego wspierania przez osoby składające ofiary do miski. W kraju niebuddyjskim, takim jak Polska, nie jest możliwe praktykowanie takuhatsu w sposób dosłowny. Jednakże to, co można przenieść, to ducha tej praktyki. Zdjęcia ilustrujące ten tekst przedstawiają Doko praktykującego takuhatsu, w czasie jego kilkuletniej praktyki jako kapłan zen w Japonii.
Żyjemy w epoce, w której po niebie latają odrzutowce, a na ziemi po ulicach pędzą samochody. Któż to jednak zbliża się ulicą? Postać w czarnych szatach o długich rękawach, w słomianym kapeluszu zasłaniającym twarz, słomianych sandałach, która ma na szyi zawieszoną czarną torbę. Chodzi od drzwi do drzwi, trzymając przed sobą miskę. Ludzie ofiarowują do miski pieniądze lub ryż, a w miarę jak się zapełnia, mnich przekłada jej zawartość do torby zawieszonej na swojej szyi. Współcześnie, przynajmniej w miastach, ofiary mają raczej formę pieniężną. Tak wygląda takuhatsu, proszenie o wsparcie, praktykowane przez japońskich kapłanów zen, czas wypełniony zarówno śmiechem, jak i łzami. Jest to ta sama praktyka, która jest kontynuowana przez kapłanów i mnichów buddyjskich w całej Azji od czasów Buddhy Siakjamuniego.
Sławny japoński kapłan zen Ryokan żył z takuhatsu i pisał o nim w swoich wierszach. Wyobraźmy sobie ciepły wiosenny dzień, z kwiatami w pełnym rozkwicie, rozśpiewanym ptactwem i polatującymi tu i ówdzie pięknymi motylami. Z całą pewnością tak właśnie musiały wyglądać wyprawy Ryokana do wiosek, w których chodził od chaty do chaty. Wiejskie dzieci, dostrzegłszy go z oddali, nadbiegały zachwycone, aby powitać swojego ulubionego towarzysza zabaw. Biedny Ryokan! Dzień upłynął szybko, gdy pochłonięty był zabawami z dziećmi, całkiem nieświadomy, że cały jego ryż został zjedzony przez wróble. W pewnym momencie głęboki, wibrujący odgłos pobliskiego świątynnego dzwonu ogłasza koniec dnia. Wczesny wieczór rozświetla jasne światło księżyca, a dzieci wszystkie udały się już do domów. Ryokana dopada samotność i rusza w kierunku własnej zbudowanej z traw chaty. Nagle odwraca się i biegnie z powrotem do wioski, bo mgliście przypomina sobie, że zostawił tam miskę kilka godzin temu. Ta scena, w której Ryokan w popłochu wraca do wioski po swoją miskę, nie może nie wywołać uśmiechu na twarzy.
Chciałbym oczywiście, aby moje własne takuhatsu też wyglądało tak prosto i idyllicznie. Niestety moje takuhatsu było zupełnie inne i można powiedzieć, że stanowiło skrajne przeciwieństwo takiego prostego stylu życia. Jeśli wyruszając na takuhatsu, potrafimy zachować postawę, iż jeśli ludzie włożą nam coś do miski, to świetnie, a jeśli nie, to też jest w porządku, wtedy można powiedzieć, iż nasze takuhatsu przebiega idealnie i bezproblemowo. Ja jednak nie potrafiłem tak do tego podejść. Podchodziłem do takuhatsu bardzo racjonalnie i poważnie. Kiedy więc już na nie wyruszałem, czyniłem to z poczuciem, iż po prostu muszę przynieść określoną kwotę potrzebną mi do przetrwania. Poza tym uważałem, że muszę to wykonać jak najefektywniej, gdyż chciałem wrócić do świątyni jak najszybciej. Moja historia staje się więc jeszcze żałośniejsza. Chciałem niezwłocznie wracać do świątyni nie po to, aby odpocząć, lecz dlatego, że poza takuhatsu miałem sporo innej pracy do wykonania. Sprawiało to, że moje wyprawy nabierały dodatkowej wagi. Byłem szczególnie zajęty, kiedy zbliżał się czas przybycia mojego nauczyciela Roshiego Sawaki, na co miesięczne sesshin. Czując na sobie ciągłą presję, za każdym razem wyruszałem z zamiarem wykonania tego zadania choćby trochę sprawniej, wiedząc, że w świątyni czeka na mnie dużo pracy. Jakże mogłem myśleć o takuhatsu jako o czymś wzniosłym, eleganckim czy „duchowym”. Czyż jednak wszyscy na świecie nie żyją na co dzień w poczuciu bycia pod podobną presją. W gruncie rzeczy może właśnie dlatego nazywa się to życiem z dnia na dzień.
W tekście tym nie mówię o swoim obecnym życiu, ale o okresie od lata roku 1949, kiedy po raz pierwszy przybyłem do Kioto, do wiosny roku 1962, a zatem od kiedy miałem 37 lat do chwili ukończenia pięćdziesiątki. Może się zdarzyć, że jeszcze kiedyś będę musiał wyruszyć znów na takuhatsu, ale obecnie tego już nie robię. Może dlatego, że już jakiś dystans czasowy dzieli te dni od mojego obecnego życia, mogę więc mówić o blaskach i cieniach takuhatsu. Moje opowieści o tym mało wzniosłym i zupełnie nieeleganckim takuhatsu, całkowicie odbiegającym stylem od idyllicznego i niezmiernie wzniosłego takuhatsu Ryokana, mogą z kolei ubawić czytelników.
Styl życia leżący u podstaw takuhatsu
Wydaje się, że kiedy już wejdzie się na ścieżkę ubóstwa, to nie ma temu końca. W pewnym sensie byłem do takiego życia przygotowany, ponieważ wcześniej w czasie wojny warunki były jeszcze gorsze od tych, o których teraz piszę. W 1949 roku, kiedy po raz pierwszy zacząłem chodzić na takuhatsu w Kioto, emocje i bieda związane z wojną jeszcze nie wygasły. W tego rodzaju trudnych pod względem ekonomicznym okolicznościach siłą rzeczy liczba praktykujących szybko topniała. W końcu zostało nas tylko dwóch – ja i Sodo Yokoyama – mnich grający na liściu, poeta i kaligraf.
Podczas wojny Antaiji uległo znacznemu zniszczeniu. Sodo-san chodził na takuhatsu, aby zebrać fundusze na remont świątyni, a ja po to, abyśmy mieli co jeść i za co pokryć koszty sesshin.
Takuhatsu nie było moim jedynym zajęciem – musiałem też uprawiać i nawozić ogródek warzywny, ścinać i rąbać drewno na opał, a także robić zapasy kiszonek, pielić i porządkować teren, sprzątać świątynię itp. Poza tym trzy razy dziennie gotowałem posiłki, a jeśli zdarzało się, że nie wyruszałem na takuhatsu, miałem do zrobienia pranie. Jasne więc, że nie mogłem tak jak Ryokan radośnie biec na takuhatsu, po drodze zabawiając się z dziećmi. Jedyne co miałem w głowie, to jak jednocześnie praktykować takuhatsu i jak najsprawniej zajmować się świątynią. Musiałem kombinować, jak uszczknąć tu i ówdzie nieco czasu na zazen i studia. Rozrzutne potraktowanie choćby jednego polana znaczyło, że będę musiał poświęcić więcej czasu na wycięcie i porąbanie drewna na opał. Z kolei jeśli niepotrzebnie zostawiłem zapalone światło, znaczyło to, że będę musiał pójść na takuhatsu, aby móc za nie zapłacić. Ograniczenie zbędnych wydatków było absolutną koniecznością przy tak skromnym życiu, jakie wiedliśmy.
Żyliśmy zawsze na zupełnym minimum. Kiedy na przykład przychodził handlarz ryżem, aby odebrać należność, nierzadko musieliśmy mówić mu: „Proszę poczekać kilka godzin. Musimy pójść na takuhatsu. W drodze powrotnej podrzucimy pieniądze”. Albo kiedy Roshi Sawaki przybywał do Antaiji, aby poprowadzić sesshin i chciałem ugościć go korzeniem lotosu, szedłem na targ, żeby go kupić. Sprzedawca mówił: „To będzie kosztowało czterdzieści jenów”, a ja musiałem na to powiedzieć: „Przepraszam, to za drogo, jestem zmuszony wziąć coś innego”. Byliśmy naprawdę w opłakanym stanie. Gdybym miał na utrzymaniu żonę i dzieci, zupełnie bym się w takiej sytuacji załamał. Na szczęście byłem wtedy sam. Nie trzeba dodawać, że w owych czasach nie stać mnie było na kupowanie żadnych nowych ubrań, szat itp. W gruncie rzeczy od wybuchu wojny w 1941 roku nie kupiłem nic nowego i wszystko, co nosiłem, było już w strzępach. Nawet moja kołdra była cała podarta i kiedy kładłem się spać, przykrywałem się w zasadzie bawełnianą powłoczką prawie bez żadnego wypełnienia. Jeśli zdarzało się, że zachorowałem i musiałem leżeć kilka dni, pokój pełen był małych kłaczków bawełny z kołdry. Stare gazety służyły za papier toaletowy. Nasze ręczniki były prawie przezroczyste, używałem ich bowiem do chwili, kiedy nie przypominały już ręczników. Mimo iż kosztowały zaledwie kilka jenów, po prostu nie było mnie na nie stać.
W tamtych czasach Antaiji było w ruinie. Tatami na podłodze w moim pokoju były całkowicie podarte z wystającymi źdźbłami trawy tu i tam. Legary podłogowe podtrzymujące tatami były tak miękkie, jak poduszka. Dwa razy zapadłem się robiąc dziurę w podłodze. Pewnego razu miała miejsce nieprzyjemna sytuacja, kiedy gość, który przyjechał z Nagoi zrobił dziurę w podłodze. Wziąłem wtedy kilka skrzynek po pomarańczach i podłożyłem pod legary, aż w końcu całkowicie wyrzuciłem podarte tatami.
Shoji (czyt.siodzi, drewniane cienkie przesuwane drzwi, tworzące konstrukcję ścian tradycyjnego japońskiego domu) oklejone zwykle białym papierem, wyglądały jak kolorowy kolaż z kawałkami różnego papieru ponaklejanego na dziury. Nawet gruby papier, pokrywający inne przesuwane drzwi fusuma (grubsze drzwi), był podarty i zwisał tu i tam, obnażając drewnianą konstrukcję drzwi. Co mogłem jednak zrobić, nie miałem ani pieniędzy, ani czasu na prawdziwy remont. To wszystko sprawiało, że byłem zmuszony włożyć całą swoją energię w takuhatsu. Chociaż nie wydaje się ono niczym więcej niż chodzeniem i krzyczeniem “Ho!”, to kiedy wychodzi się na takuhatsu, ryzykuje się życie. Jedna chwila nieuwagi i można leżeć na ulicy, będąc potrąconym przez samochód. Poza tym ciężar emocjonalny jest niewyobrażalny. Kiedy w pełni sprawny mężczyzna chodzi żebrząc o pieniądze, ludzie patrzą na niego z politowaniem. Znoszenie tego jest gorsze niż jakaś najbardziej niedoceniana praca. Pomimo tego, suma jaką można zebrać, to zupełne minimum. Poza tym w czasach dobrobytu, mnich na takuhatsu jest ostatnią osobą mogącą liczyć na jakiś przychód, a w czasach kryzysu ekonomicznego będzie pierwszą jego ofiarą. W połowie lat pięćdziesiątych większość ludzi sądziła, że wojna jest już całkiem za nimi, ale my czuliśmy, jakby dopiero co się skończyła.
Od czasu do czasu, w późne jesienne popołudnie, kiedy o zachodzie słońca zmęczeni docieraliśmy do świątyni, widzieliśmy modliszki przyczepione do ścian wzdłuż zachodniej strony budynku. Modliszki były żółto brązowe i wyglądały jak uschnięte liście. Ogrzewały się w ostatnich promieniach słońca. Modliszki kończą składać jaja pod koniec września i od tego czasu do połowy listopada, wydają się szukać ciepłego miejsca, jedynie siedząc w chłodnym wietrze i deszczu, czekając na nadejście końca.
Zawsze miałem skurcz w gardle, kiedy widziałem modliszki późną jesienią. Odcięte od świata, przeżywając całe życie samo w sobie, jedynie wdychając i wydychając, uczepione, jedynie czekając na śmierć – ten obraz modliszek w otoczeniu rozpadającej się świątyni pod koniec jesieni, był także obrazem nas samych. Sodo-san również musiał być silnie poruszony tym widokiem. Napisał następujący wiersz.
Jesienne modliszki,
uczepione białego papieru
przyklejonego przeze mnie do shoji.
Skąd przybyły? Dokąd odchodzą? (1951)
Tego typu smutne, melancholijne myśli przychodziły i odchodziły w naszych umysłach. Jednakże, nie jest właściwym używanie tutaj liczby mnogiej. Każdy z nas przeżywał swoje własne życie i był ze swoimi myślami. Sodo-san przeżywał swoje życie, a ja moje. Byliśmy w Antaiji ramię w ramię, ale jednocześnie każdy z nas był całkowicie sam. Takie myśli były częścią scenerii naszego życia shikantaza. Tylko dlatego, że takuhatsu było częścią życia skupionego wokół praktyki zazen, było życiem opartym na „całkowitym zaufaniu misce”. Bez zazen byłoby to jedynie „godnym pożałowania życiem w nędzy”.
Inni żebrzący z Kioto
W Kioto ulokowanych jest wiele dużych klasztorów szkoły rinzai zen, takich jak Daitokuji, Myoshinji i Nanzenji. Mnisi z tych klasztorów praktykując takuhatsu chodzą po ulicach z torbami, na których widnieje wyraźnie wypisana nazwa klasztoru. Niekiedy zdarzało się, że kobieta z jakiegoś sklepu wychodziła i pytała mnie uprzejmie: „Jesteś z Myoshinji?”. Kiedy odpowiadałem, że z Antaiji, przyjazny uśmiech znikał z jej twarzy i zaczynała mnie taksować sceptycznie od stóp do głów. W końcu wkładała jednego jena do mojej miski zamiast przygotowanych dziesięciu. W takim momencie czułem się okropnie. Praktykowanie takuhatsu w imieniu Antaiji, nie było reprezentowaniem jakiejś sławnej nazwy czy reputacji. Często byłem traktowany jak zwykły żebrak, a nie jak mnich proszący o religijne wsparcie.
Praktykujący takuhatsu zwykle nie za bardzo lubią innych żebrzących. Najliczniejsi są mnisi zen z klasztorów treningowych. Następnie mnisi tendai w wąskich, długich kapeluszach, z kijami zakończonymi metalowymi kółkami pobrzękującymi przy każdym kroku. Dalej mnisi szkoły nichiren bijący w bębny oraz mnisi śpiewający pieśni goeika. Nie można pominąć komuso ze szkoły fuke grających na flecie shakuhachi, noszących kapelusze przypominające kosze wiklinowe i zakrywające całkowicie ich głowę i twarz, a także yamabushi, górskich pustelników. Na koniec, choć nie mniej ważni, są różnego rodzaju cywilni żebracy. Kiedyś słyszałem od pewnego właściciela sklepu, że koło jego sklepu przechodzi codziennie około pięciu grup. Pierwsi dostają zwykle najwięcej. Oznacza to, że pierwszy może dostać dwadzieścia jenów, kolejny pięć, a ostatni jeśli ma szczęście jednego. Z punktu widzenia ludzkich emocji to zrozumiałe.
Pewnego dnia pojechałem na takuhatsu do Yamashina. Wydałem ostatnie pieniądze na pociąg. Zacząłem od bocznych uliczek zostawiając główną ulicę na koniec. Kiedy miałem właśnie zacząć robić takuhatsu na głównej ulicy, z przeciwka pojawiał się komuso, który najwyraźniej zakończył niezłą zbiórkę. Poczułem się strasznie. Na domiar wszystkiego mnich zatrzymał się przede mną i przeprosił mnie, że był przede mną. W pierwszym odruchu chciałem krzyknąć do niego, że zachowałem sobie tą ulicę na koniec. Kiedy jednak spojrzałem na jego zadowoloną twarz, cała sytuacja nagle wydała mi się komiczna i tylko ukłoniłem się z wymuszonym uśmiechem. Myślę, że można to nazwać pewnego rodzaju niepisaną etykietą takuhatsu.
Innym razem spotkałem pewnego mnicha trzy dni pod rząd. Najpierw na południu Kioto koło mostu Oishi. Drugiego dnia na północy koło Kumano jinja. Trzeciego dnia natknąłem się na niego koło stacji kolejowej Kioto. Kiedy spotkałem go po raz trzeci, poczułem, jakbym spotkał znajomka i prawie już miałem zawołać „Hej, jak leci?”. Jednak w ostatnim momencie powstrzymałem się. Teraz patrząc z obecnej perspektywy żałuję, że nie zaprosiłem go na pobliski cmentarz, żeby razem odpocząć i podzielić się jedzeniem. W tamtej chwili patrzyłem na niego tylko jak na konkurenta. Jestem prawie pewien, że on patrzył na mnie tak samo. Nie wiem, jak potoczyły się jego losy, chociaż potem jeszcze go czasami spotykałem, chodzącego od drzwi do drzwi, dzwoniącego dzwonkiem i śpiewającego sutrę.
Nerwica takuhatsu
Zanim przeniosłem się do Antaiji, mieszkałem w wiejskich świątyniach i miałem już doświadczenie z takuhatsu. Zwykle raz lub dwa razy w miesiącu w kilka osób wychodziliśmy na takuhatsu. Atmosfera jednak przypominała bardziej wycieczkę i poza tym nasze życie nie zależało od tego.
W Kioto moja sytuacja była zupełnie inna. Antaiji nie miało żadnych innych dochodów i robiąc takuhatsu sam byłem pod presją zebrania określonej sumy. Poza tym wiedziałem, że ta suma to naprawdę konieczne minimum. Jeśli nie padało, musiałem chodzić codziennie. Nie upłynęło więc zbyt wiele czasu, zanim wydawało się, że wszyscy w mieście znają moją twarz. Kiedy tak się stało, sprzedawcy zaczęli patrzeć na mnie z wyrazem „O nie, znowu on”. Z kolei moja postawa wyrażała „no cóż, to znowu ja”. Po krótkim czasie wpadłem nie tyle w depresję, co byłem całkowicie onieśmielony.
Zanim wychodziłem na takuhatsu nie mogłem powstrzymać się od zwizualizowania ulicy, którą miałem właśnie iść. Widziałem wyraźnie każdy sklep i czułem, jak wszyscy patrzą na mnie wzrokiem „no nie, to znowu on”. Od razu zaczynałem się wtedy czuć ciężko i ponuro. Kiedy fizycznie docierałem do tej ulicy, bezwiednie zaczynałem powtarzać cicho: „namu kanzeon bosa, namu kanzeon bosa…”. W końcu kiedy byłem na miejscu, zwykle wyglądało ono dokładnie, jak to sobie wyobraziłem i zaczynałem czuć się jeszcze bardziej przygnębiony. Stawałem przed pierwszym domem i intonowałem “Ho” niepewnym głosem. Tak, jak się spodziewałem osoba, która wychodziła patrzyła na mnie z odrazą i wołała „idź stąd bo blokujesz przejście”. Wpadałem w jeszcze większe przygnębienie i szedłem dalej. Tak, jak oczekiwałem, następna osoba bezlitośnie krzyczała “wynoś się stąd!”. Mój głos stawał się jeszcze cichszy, kiedy stawałem przed kolejnych sklepem. Kolejna osoba z odrazą rzucała do mojej miski byle jak jednojenowy banknot tak, jakby naprawdę nie chciała tego zrobić, ale czuła się wewnętrznie zobligowana. W tym momencie zaczynałem się prawie kulić przed każdym domem i szybko rzucając wzrokiem na właściciela, odchodziłem natychmiast, nawet się nie oglądając i nie intonując zwyczajowej gathy dana paramity. Stanąłem więc przed dylematem konieczności chodzenia codziennie, ponieważ potrzebowałem konkretnej sumy do przetrwania, jednocześnie nic nie otrzymując. Codziennie chodziłem od rana do wieczora i w końcu wpadłem w nerwicę.
W tym czasie upłynęło trzy lata, odkąd przeprowadziłem się do Kioto i mojego codziennego takuhatsu. Zajęło mi trzy lata, aby wszyscy mnie znali. Niechętnie zaakceptowano mnie jako mnicha i ludzie wydawali się mnie postrzegać nadal jako kogoś, zajmującego się żebraniem jedynie ze względów ekonomicznych. W każdym razie, wtedy tak uważałem, że jestem postrzegany w taki sposób. Kontynuowałem bez przekonania, udając przed sobą, że ma to sens, jednak nic nie trafiało do mojej miski. Ten stan trwał około roku.
Nie jestem zbyt dobry w egzekwowaniu tego, co bym chciał. Jednak wydaję się być dość wytrwały i kiedy napotykam na ścianę, napieram na nią z wewnętrznym przekonaniem, że w końcu ją kiedyś pokonam. Dlatego kontynuowałem dalej takuhatsu i po około roku miało miejsce następujące zdarzenie. Pewnego dnia stojąc przed domem i nie myśląc o tym, czy ktoś coś włoży do mojej miski, zdałem sobie sprawę, że moja postawa się zmieniła. Wkładałem całą energię w „tylko stanie”, bez niepokoju patrzyłem prosto przed siebie na ludzi, którzy wychodzili i mówili „dziś nie mamy nic dla ciebie”. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, poczułem nagle uwolnienie. Chociaż wielu ludzi nadal mogło mieć myśli „to znowu on”, nie było już we mnie tego ciemnego i ciężkiego odczucia. Wydawało mi się, że ludzie zaczęli nawet być przyjaźnie nastawieni do mnie. Od tego momentu mieszkańcy Kioto zaczęli radośnie wkładać pieniądze do mojej miski.
Takuhatsu przypomina trochę pracę domokrążcy. Jedyna różnica to ta, że tu nie ma żadnego fizycznego towaru na wymianę. Z tego powodu zawsze obecny jest pewien dyskomfort. Dopóki nie jest się w stanie poczuć radości, pomimo tego wewnętrznego dyskomfortu, wtedy wydaje się czymś naturalnym czuć wstyd. Bez względu na to, jak długo ktoś praktykuje takuhatsu, to takie uczucie nigdy do końca nie znika. Wydaje mi się, że trzeba po prostu kontynuować takuhatsu pomimo tych wyrzutów sumienia, ale wpadanie z tego powodu w nerwicę, to gruba przesada.
Żyjąc jak gołąb
Może to zabrzmi trochę arogancko, ale aby pokonać moją nerwicę, musiałem uświadomić sobie „moją religijną misję” jako mnich praktykujący takuhatsu. Nawet kiedy byłem w depresji i czułem się straszliwie onieśmielony chodząc na takuhatsu i kiedy prawie nic nie trafiało do mojej miski, to jednakże mieszkańcy Kioto coś mi dawali, tak abym mógł przetrwać. Działo się tak pomimo faktu, że w tamtych czasach ludzie szukali miejsc, gdzie mogliby kupić coś taniej, nawet jeśli dzięki temu zaoszczędzili tylko parę jenów. Przez cały okres mojej praktyki byłem wspierany całkowicie przez mieszkańców Kioto, chociaż stanowiło to dla mnie zawsze zagadkę, co ich właściwie skłaniało do tego, aby wkładać pieniądze do miski mnicha praktykującego takuhatsu.
Pewnego dnia zrobiłem sobie przerwę na lunch na terenie świątyni Toji. Ponieważ w Antaiji na śniadanie zawsze jedliśmy kleik ryżowy, to nie mogliśmy przygotować lunchu z tego, co zostało ze śniadania. Zwykle więc kupowałem dwie bułki. Często jadłem je na terenie jakiejś świątyni lub na świątynnym cmentarzu. Dzisiaj teren świątyni Toji jest ogrodzony i żeby tam wejść trzeba kupić bilet, ale w tamtych czasach tego nie było. Było to więc idealne miejsce na odpoczynek i zjedzenie bułki. Kiedy tam siedziałem przylatywały gołębie i dzieliłem się z nimi tym, co jadłem. Szczególnie w okresie mojej depresji obserwowanie, jak jedzą okruchy, które im rzuciłem, jakoś podnosiło mnie na duchu. W pewnym momencie, jeśli wiedziałem, że tam się zatrzymam, zacząłem kupować dodatkową bułkę, żeby podzielić się nią z gołębiami. Pewnego dnia, kiedy je tak karmiłem zdałem sobie sprawę, że ja też jestem jednym z gołębi z Kioto. Ludzie mają taki naturalny odruch, kiedy przylatują gołębie i jest jakiś zbędny chleb, że po prostu chcą je nakarmić. W ten sam sposób, jeśli pojawia się mnich przed domem, to możesz pomyśleć, że jeden z gołębi się pojawił, otwierasz drzwi i wrzucasz mu jena albo dwa do miski, tak jak okruchy ptakom. Zdałem sobie sprawę, że w pewnym sensie, muszę zachowywać się i wydawać atrakcyjnym, tak jak jeden z gołębi z Toji.
W Kioto także w innych świątyniach było mnóstwo gołębi, ale zwykle były one natarczywe. Jeśli wyglądałeś na kogoś, kto chce coś im dać, wchodziły na twoją dłoń wziąć chleb, a także próbowały dobierać się do tego, co chciałeś sam zjeść. Kiedy zaczynały się tak zachowywać, traciłem ochotę na ich karmienie. Gołębie z Toji były inne, podchodziły tylko na pewną odległość. Kiedy rzucałem im okruchy zbliżały się na chwilę, żeby je wziąć i wracały szybko na poprzednie miejsce. Ta wstrzemięźliwość z ich strony była naprawdę urocza. Postanowiłem, że będę tak jak gołąb z Toji. Zacząłem odgrywać moją rolę z zadowoleniem i współtworzyć klimat tego miasta poprzez bycie mnichem praktykującym takuhatsu. Mój styl takuhatsu stał się bardziej powściągliwy, mniej napierający i przestałem myśleć o tym ile muszę koniecznie zebrać. Chodziłem od domu do domu, tak szybko i lekko, jak tylko byłem w stanie. Zanim się obejrzałem, ludzie przyzwyczaili się do mojego nowego stylu i zaczęli wkładać pieniądze do mojej miski, nawet zanim miałem możliwość pokazać twarz. Czasem przechodząc obok sklepu zauważałem, że właściciel rozmawia przez telefon i wtedy nie zatrzymywałem się. Ku mojemu zaskoczeniu, często kiedy kończył rozmawiać, gonił za mną, żeby włożyć coś do miski. Jakże mógłbym nie być wdzięczny, jeśli ludzie robili takie rzeczy.
Pewnego dnia wracałem pociągiem po całym dniu chodzenia. Był to czas kwitnienia wiśni i pociąg był zatłoczony. Stałem trzymając się jedną ręką uchwytu, a w drugiej miałem książkę. Mężczyzna siedzący tuż przy przejściu, wyglądający na pijanego, dostrzegł mnie i zawołał: “Choć tu jest wolne miejsce”. Ponieważ wyglądał na mocno pijanego, wolałbym go zignorować, ale ponieważ byłem zmęczony, to przecisnąłem się do niego, żeby usiąść. Próbował mnie zagadywać, ale zbywałem go i starałem się czytać. Próbował zajrzeć w moją książkę, ale w jego stanie nie za bardzo mógł coś zobaczyć i przez chwilę nic nie mówił. Nagle bardzo poważnym głosem powiedział: “Praktykujesz ciężko. Nawet o tej porze roku, kiedy wszyscy zajmują się tylko oglądaniem kwitnących wiśni, są tacy jak ty, kontynuujący takuhatsu. Jestem tylko kowalem i czasem słyszę okrzyk „Ho”, kiedy jakiś mnich przechodzi koło mojego warsztatu. Moja mała córeczka przybiega i prosi „Tato daj mi jakiś pieniążek!”. Szybko bierze ode mnie jen, dwa albo trzy i biegnie, żeby włożyć je do mnisiej miski. Mnich w odpowiedzi bardzo grzecznie i nisko się kłania. W zamian za dwa lub trzy jeny nie ma potrzeby być tak grzecznym i kłaniać się aż tak. W każdym razie, ty teraz ciężko praktykujesz. Wszyscy wielcy mnisi zen, tacy jak Ikkyu, żyli z takuhatsu. Jeśli będziemy dawać ofiary mnichom, nawet jeśli nas na to za bardzo nie stać, to pewnego dnia pojawi się kolejny Ikkyu. Jestem tego pewien”.
Zamknąłem książkę, którą czytałem i spojrzałem prosto w oczy tego mężczyzny, ale odurzenie zniknęło z jego oczu i patrzył na mnie zupełnie trzeźwo. W wielu częściach Kioto są nadal ludzie, którzy myślą podobnie, jak ten człowiek.
Czy jest taka rzecz, jak szczęście?
W tym samym czasie, kiedy całkowicie otrząsnąłem się z mojej nerwicy takuhatsu, wyklarowało się także moje rozumienie o tym, czym jest prawdziwe szczęście. Generalnie niezbyt chętnie zajmuję się przeznaczeniem czy losem. Jako ktoś próbujący prowadzić duchowe życie, musisz opierać się na podejściu stawania twarzą w twarz z tym, co się akurat pojawia, bez względu na to, czy jest to szczęście czy nieszczęście. Za każdym razem, kiedy próbujesz robić coś, co wykracza poza twoje naturalne możliwości, zwykle kończy się to porażką i przesadnym rozwodzeniem nad nią, a umysł nigdy nie jest w spokoju.
Kiedy osiądziesz w nieporuszonym umyśle, jako twojej prawdziwej duchowej praktyce, wtedy nie będziesz poruszany względnym szczęściem czy pechem. Ktoś praktykujący zazen, musi siedzieć w duchu następujących słów: „Każdy dzień jest dobrym dniem” i „Bez względu na to, co się wydarza wszystko jest w porządku”.
Jednakże, pomimo tego, że bez względu na to, co się wydarza, wszystko jest w porządku, to nadal powinniśmy czynić wysiłek w celu podejmowania najlepszych możliwych wyborów. Jeśli prowadzisz samochód, masz wybór zostać na swoim pasie, ponieważ jest to zgodne z przepisami lub zjechać na przeciwny pas, aby uniknąć zderzenia z nadjeżdżającym z naprzeciwka innym samochodem. Oczywiście zjechanie z drogi jest tutaj właściwym wyborem. Kiedy chodziłem na takuhatsu, mogłem to robić z podejściem nie martwienia się o to, czy ktoś coś wrzuci do miski, czy też nie. Jednakowoż, ponieważ moje życie zależało od takuhatsu i musiałem to robić możliwie, jak najbardziej wydajnie, abym mógł mieć też czas na pracę w świątyni, zazen i studiowanie, czyli na to wszystko, co składa się na moje ślubowanie mnicha zen, to naturalnie wybierałem trasę, która z dużym prawdopodobieństwem mogła przynieść szczodre ofiary. Prawdziwe znaczenie wyrażenia „nie ma znaczenia, na co trafię” nie neguje względnego rozumienia szczęścia czy pomyślności. Jednakże równocześnie, kiedy przydarzy mi się szczęście czy pomyślne okoliczności, to jest to moja wielka radość, a kiedy spotkam nieszczęście, wtedy to także jest moją radością i pomyślnością. Jednocześnie będąc szczęśliwym i uśmiechniętym, jak też smutnym i przygnębionym „każdy dzień jest dobrym dniem”. Wielu ludzi myśli, że przebudzenie to doświadczenie, po którym ich całe życie będzie jednym pasmem radości, a cały smutek zniknie i będą żyć cały czas jak w raju. Takie coś, to nic więcej, jak fantazja. Przeżywając życie w prawdziwej rzeczywistości, doświadczając ciągłego niepokoju, na przemian momentów radości i smutku, trzeba osadzić się w głębszym miejscu poza zmianą. Jednakże prawdziwa duchowość nie odrzuca naszego względnego codziennego świata, nie jest to zręczne prześlizgiwanie się nad rzeczywistością, czy też udawanie bycia szczęśliwym. Wręcz przeciwnie prawdziwie duchowe nauki są w stanie pokazać nam, jak możemy płynąć na tej właśnie fali naszego życia, w tej właśnie chwili. Raz tą falą jest śmiech, a innym razem łzy, czasem pomyślności, a kiedy indziej przeciwności.
Studiowanie i praktykowanie buddha-dharmy nie jest czymś, co robi się tylko wtedy, kiedy ma się zapewnione środki do życia, ani też praktykowaniem zazen jedynie w sprzyjających okolicznościach, kiedy czujemy się „dobrze”. Ja sam byłem zmuszony, aby poszukiwać tego, czym jest prawdziwa duchowość, wtedy kiedy nie różniłem się zbytnio od bezdomnego psa, będąc stale pełen niepokoju o to, czy będę w stanie utrzymać się przy życiu, będąc zmuszonym zadowalać się resztkami.
Tak długo jak żyjemy, zawsze będą zdarzać się nam rzeczy zarówno pomyślne, jak i niepomyślne. Nieuchronnie będziemy przechodzić okresy całkowitego załamania. Zanim moja nerwica zniknęła, często były dni, kiedy jedna osoba za drugą odganiały mnie mówiąc, żebym sobie poszedł gdzie indziej. Czasami tak mnie to przygniatało, że przerywałem takuhatsu i resztę dnia spędzałem w zoo, albo jeśli nie miałem pieniędzy szedłem do biblioteki. Jednak, kiedy stopniowo przyzwyczaiłem się do takuhatsu, odkryłem, że nawet jeśli miałem zły początek dnia, zamiast wpadać z tego powodu w depresję, myślałem sobie, że to tylko brak szczęścia tego poranka. Stopniowo stan mojego ducha się poprawiał i kontynuując chodzenie po ulicach, w końcu moje szczęście się odwracało. Z kolei, kiedy poranek był udany, musiałem szczególnie uważać, ponieważ rozluźniając się i myśląc, jaki to miałem wspaniały poranek, szczęście nie trwało długo. Taka niefrasobliwa postawa jest wyczuwalna przez ludzi i ostatecznie kończyłem taki dzień poniżej przeciętnej. Kiedy początek nie był najlepszy, wiedziałem, że kiedyś w końcu moje szczęście się odwróci. Kiedy początek był szczęśliwy, wtedy wiedziałem, że muszę się mieć na baczności.
Bez względu na ilość posiadanego doświadczenia są momenty, kiedy twoja intuicja odnośnie tego, gdzie iść, całkowicie zawodzi. Kiedy jest się ograniczonym tym, aby zebrać jak najwięcej w jak najkrótszym czasie, takie momenty mogą być krytyczne. Można powiedzieć, że szczęście wkracza na scenę dokładnie wtedy, kiedy chcesz coś osiągnąć w ograniczonym czasie. Kiedy jednak spojrzysz na rzeczy z perspektywy wieczności, wtedy nie ma czegoś takiego, jak szczęście. Jeśli osadzimy się w podejściu, że bez względu na to, w jakąkolwiek stronę pójdzie życie, będziemy czuli wdzięczność, to w trakcie całodniowego chodzenia będziemy mogli poczuć różnorodną fakturę szczęścia i nieszczęścia, w kategoriach radości i rozgoryczenia. Jeżeli patrzymy na rodzaj ludzki z perspektywy miliardów lat, to istota zwana homo sapiens jest niczym więcej jak jednym ze stworzeń, które nagle się pojawiło we wszechświecie i równie nagle zniknie bez śladu. Pojedynczy dzień w życiu tego maleńkiego gatunku jest jedynie jedną malutką radością, jedną malutką goryczą. Bez podejścia, że wszystko jest w porządku bez względu na to, co się wydarza, skończymy znerwicowani. Jednakże pomimo tego, że bez względu na to, co się może zdarzyć, to jest w porządku, jeśli nie zastosujesz biznesowego podejścia do swoich działań, nawet jeśli to jest tylko takuhatsu, to skończysz jak głupiec. Podążanie środkową drogą pomiędzy nerwicą a głupotą jest dokładnie tym, o czym jest takuhatsu.
Takuhatsu jako „biznes”
Nie trzeba wspominać, że zamiast polegać tylko na szczęściu, lepiej jest podejść twórczo do sprawy. Myślę, że można nazwać takuhatsu pewnego rodzaju „biznesem”, choć na niezbyt dużą skalę. Jeśli będziemy go źle zarządzać, to przedsięwzięcie się nie powiedzie. Zdrowe podejście biznesowe wymaga spoglądania z szerokiej perspektywy. Odnosząc to do takuhatsu, naturalnie musimy mieć „mapę biznesową”, jednak taka mapa nie jest mapą turystyczną czy mapą drogową.
Trzeba zgrać swoje potrzeby z zasobnością danego miejsca. Musisz zdecydować, jak częste chodzenie po danym obszarze będzie akceptowalne dla ludzi tam mieszkających. Jeśli na przykład w danym miejscu sklepy mają ciągły napływ klientów, można przypuszczać, że jest to obszar dobrze prosperujący. Jednakże trzeba unikać bycia ciężarem dla takiej społeczności. Ogranicz się do odwiedzania ich raz w miesiącu. Z drugiej strony są miejsca, w których ludzie zawsze są szczodrzy, ale nie są oni zbyt bogaci. Trzeba wczuć się w ich położenie i zobaczyć, jak dużym obciążeniem jest dla nich tak duża darowizna. Chociaż są szczodrymi ofiarodawcami, to odwiedzanie ich najwyżej dwa lub trzy razy do roku, będzie najlepsze. Kiedy chodzę po mieście, to notuję takie rzeczy w pamięci i zaznaczam je na mojej „mapie takuhatsu”. Jeśli nie weźmiesz takich rzeczy pod uwagę i wrócisz w to samo miejsce kilka razy pod rząd tylko dlatego, że za pierwszym razem dostałeś dużą darowiznę, to możesz przeżyć szok. Będą pamiętać twoją twarz i przestaną wkładać cokolwiek do twojej miski, a nawet przestaną spoglądać w twoją stronę i twoja miska wkrótce będzie pusta. Powodem, dla którego byłem w stanie kontynuować takuhatsu przez ponad dziesięć lat i moja miska nigdy nie była pusta w tak małym mieście jak Kioto, oraz mogłem otrzymać wsparcie lokalnej społeczności podnosząc stale moje „zyski”, była moja „polityka biznesowa” i podejście do takuhatsu jak do „biznesu”.
Ciężkie powietrze przed burzą to dziwnie dobry czas na takuhatsu. Niebo nad północnymi wzgórzami staje się całkiem czarne, zaczynają grzmieć pioruny i złowieszczo zbliżają się chmury. W takich momentach, ryzykując przemoknięciem do suchej nitki, kontynuuję takuhatsu. Sprzedawcy uwijają się chcąc pochować towary przed deszczem i kiedy staję przed sklepem, właściciel nie marnując czasu szybko wkłada coś do mojej miski. Szybko idę dalej i szybko kolejna osoba wkłada pieniądze do mojej miski. Te kilka minut zamieszania i pośpiechu przed burzą są wspaniałą okazją na podniesienie efektywności.
Zmierzch w czasie wiosennego przesilenia działa podobnie. W tym czasie szarówki, kiedy ma się poczucie, że za chwilę pojawi się jakiś demon zza rogu, atmosfera na ulicy staje się trochę gorączkowa. Kioto wydaje się miejscem, w którym prawie można oczekiwać, że jakiś spektakl pełen grozy wyłoni się z cienia. Ludzie z Kioto od dawna mają ten lęk przed duchami. Nic dziwnego więc, że grzmoty i wczesny zmierzch równonocy generuje oczekiwanie na przechadzające się duchy i zjawy. Mnich na takuhatsu pasuje do tego swoim wyglądem i pomaga to w zwiększeniu efektywności.
Parady uliczne to jeszcze jedna taka okazja. Okres przed rozpoczęciem jest wspaniałym czasem na takuhatsu, ale kiedy pochód ruszy nic z tego. Podobnie jest w czasie pożaru. W takim czasie co innego można robić poza podziwianiem przedstawienia.
Nic nie jest przenoszone
Dobra rzecz odnośnie takuhatsu, która różni go od innych przedsięwzięć biznesowych jest taka, że nic nie jest przenoszone na następny dzień. Nie ma kredytu, ani długów. Nie ma nakładów kapitałowych czy nieodebranych czeków, co może powodować, że ktoś cię będzie poszukiwał. Nic z tych rzeczy. Najgorsza rzecz, jaka może się zdarzyć, to że jakaś nieprzychylna osoba wyjdzie i krzyknie, żebyś sobie poszedł. Przez chwilę czujesz się niezbyt dobrze, ale kiedy na następnej ulicy jakaś atrakcyjna młoda kobieta wyjdzie z dzieckiem na ręku i ono z uśmiechem wrzuci ci monetę do miski, znowu czujesz się szczęśliwie i ciepło. Albo jakaś babcia się pojawi i kłania bardzo grzecznie. Kiedy włoży pieniądze do miski, stoi z szacunkiem, kiedy recytujesz wers dana paramity i kłania się potem w podziękowaniu. Teraz jesteś skąpany w religijnej atmosferze wzajemnego szacunku. Pieniądze, które włożyła do miski wydają się tak cenne, że chcesz jej podziękować z głębi serca. Podejrzewam, że to jeszcze jeden nieunikniony wpływ ludzkich emocji. W każdym razie żadna z tych rzeczy nie jest przenoszona na następny dzień. Tak naprawdę, to nic nie jest przenoszone nawet do następnej chwili. Jednakże modlę się stale o to, abyśmy żyjąc tak krótko, jak żyjemy, w każdej chwili naszego życia przenosili uczucie troski o siebie nawzajem z chwili na chwilę.
Chociaż nic nie jest przenoszone z jednego momentu na drugi, to czasami niektórzy proszą o wydanie reszty. Pewnego dnia starsza kobieta włożyła banknot dziesięciojenowy i powiedziała „daję ci trzy, wydaj mi siedem”. Śpiewając wers dana paramity grzebię w mojej torbie i wyławiam jednojenówki na wydanie reszty. Wspomnienie takiej sceny może przywołać uśmiech na twarz, ale mogę wam powiedzieć, że rzeczywistość takiej sytuacji nie jest przyjemna. Od czasu do czasu jakiś facet podejdzie spojrzy na mnie jak na kogoś, kto rozmienia pieniądze i rzucając banknot stujenowy w moją twarz, mówi „dam ci pięć jenów, wydaj mi resztę”. Czasami takuhatsu smakuje naprawdę dość gorzko.
Kilka ziaren piasku
Idąc przez chłodny jesienny dzień, długie rękawy mojej czarnej szaty łopoczą na wietrze. Nie ma nic bardziej eleganckiego niż to. W Kioto większość ofiar jest w formie pieniężnej, choć czasami inne rzeczy trafiają do miski. Była taka starsza kobieta, która zawsze wołała mnie do środka i przynosiła z kuchni dwie garście pełne ryżu, który wrzucała do mojej torby. Nie mogłem nigdy opędzić się przed myślą, żeby jej dłonie były trochę większe. Z drugiej strony duża ilość ryżu w torbie wiszącej na mojej szyi powoduje, że staje się ona o wiele cięższa i wracam do domu ze sztywnymi ramionami. Poza ryżem dostawałem czasem pieczone ziemniaki, albo słodką bułkę od ulicznego sprzedawcy. Mniszka, która mieszkała w oddzielnym domu na terenie Antaiji, wracała z różnymi rzeczami. Pewnego razu przyniosła rybę. Mnisi nie mają tyle szczęścia, choć raz dostałem cztery bochenki chleba. Byłem bardzo zadowolony, chociaż nie mieściły się one do mojej torby. Na domiar złego, zacząłem właśnie mój dzień, więc nie mogłem skończyć i wrócić do świątyni. Na szczęście rękawy mnisiej szaty są bardzo obszerne i przymocowanie w nich kilku bochenków nie było takie trudne.
Czasami zatrzymywałem się przed sklepem i właściciel szybko znikał we wnętrzu. Myślałem, że nie mam tu szczęścia, kiedy właściciel pojawiał się na nowo z dzieckiem na ręku, które wrzucało monetę do mojej miski. Takie coś często się zdarzało i sprawiało, że miałem dobre uczucia do Kioto. Na pewno, kiedy ten sprzedawca był małym chłopcem, jego rodzice robili tak samo. To jedna ze wspaniałych rzeczy odnośnie tego miasta. Pewnego dnia mijałem kobietę z noworodkiem na ręku, którego dłoń nie była większa niż liść miniaturowego klonu. Niemowlę uśmiechnęło się i pozwoliło, żeby moneta wpadła do mojej miski. Zdziwiony wiekiem mojego małego darczyńcy, zapytałem o to kobietę. Odparła, że niemowlę ma dopiero czterdzieści dni. Byłem poruszony zarówno pięknem tego gestu, jak też wdzięczny za dobre serce tej kobiety, uczącej niemowlę dawać pieniądze mnichowi na takuhatsu.
Pewnego dnia mały chłopiec wrzucił piasek do mojej miski. Odśpiewałem zwyczajową modlitwę przyjmując jego ofiarę. Przypomniałem sobie historię dziecka, które włożyło piasek do miski Buddhy Siakjamuniego. Kiedy przechodził on obok dziecka bawiącego się w lepienie babek, dziecko zobaczywszy go natychmiast podarowało mu jedną z nich. Siakjamuni przyjął darowiznę i kiedy wrócił do klasztoru dodał piach do zaprawy na budowę ściany. Legenda mówi, że ten chłopiec w kolejnym życiu stał się królem Asioka, sławnym propagatorem buddyzmu.
Wtedy drugie dziecko podeszło do mnie i zrobiło to samo, kolejne i kolejne. W końcu pięć czy sześć dzieci włożyło piasek do mojej miski, który przesypałem do mojej torby. Oczywiście za każdym razem recytowałem modlitwę. Były tym wszystkim zachwycone. Jednak w tyle głowy myślałem sobie, że coś za dużo tych królów Asioka, jak na jeden dzień.
Innego dnia dziesięciojenówki nieprzerwanym strumieniem trafiały do mojej miski. Stanąłem przed sklepem, sprzedawca wyszedł i dał mi dziesięć jenów. Zacząłem recytować gathę dana paramity i przechodzień wrzucił kolejne dziesięć jenów, a kiedy zacząłem kolejną recytację, następny przechodzień także wrzucił kolejne dziesięć jenów. Ledwo skończyłem i odwróciłem się, kolejna osoba dołożyła dziesięć jenów. Potem darowizny zaczęły spływać jedna za drugą. W takich momentach nie mogłem się powstrzymać i nie wybuchnąć śmiechem. Jak to się mówi, był to najlepszy czas. Czuję wdzięczność za to, że nie byłem w stanie przestać się śmiać z tego powodu. Takie chwile to radosny moment dla mnicha na takuhatsu. Szczególnie, że jest wielu ludzi mających dużo pieniędzy, a nadal czujących, że im coś brak
Jednak były też takie momenty, kiedy chodziłem przez godzinę i nikt nawet nie spojrzał w moją stronę. Co jakiś czas ktoś najwyżej wrzucił jeden lub dwa jeny. Po godzinie miałem około trzydziestu jenów. Chociaż była to niezbyt dobra trasa, nigdy nie było aż tak źle. Powtarzałem sobie pod nosem “najpierw musi być gorzej, żeby potem było lepiej”. Jednak szczęście nie pojawiło się i w końcu poszedłem do domu.
Krótko potem odwiedziłem mojego brata. Jego córka błagała matkę, żeby jej coś dała. Powiedziałem jej, żeby nie był taka chciwa, że są dni, kiedy chodzę godzinę i dostaję tylko trzydzieści jenów. Moja siostra, która też tam była, zdziwiona słysząc to powiedziała “o, ja podaruję ci pieniądze na takuhatsu” i dała mi tysiąc jenów. Wtedy mój brat słysząc całą rozmowę, z drugiego pokoju krzyknął “Hej, ja też” i dorzucił kolejny tysiąc. Następnego dnia, kiedy opowiadałem tą historię przyjacielowi, on też się przyłączył i dał mi kolejne tysiąc jenów. W tym momencie, kiedy zacząłem myśleć, jak dziwne było to, że nagle moje trzydzieści jenów zamieniło się w trzy tysiące trzydzieści jenów, usłyszał tą historię jakiś przedsiębiorca i dodał dziesięć tysięcy jenów do puli! Więc moja historia pod tytułem “tylko trzydzieści jenów w godzinę” urosła do trzynastu tysięcy trzydziestu jenów! Któż jest w stanie zrozumieć znaczenie pieniędzy w dzisiejszych czasach?
Dlaczego praktykować takuhatsu?
Większość historii, które tu przytoczyłem, nie brzmi zbyt „duchowo”. Chciałem więc zakończyć w bardziej poważnym tonie, wyjaśniając dlaczego praktykowanie takuhatsu jest kluczowe dla kogoś, kto decyduje się na życie według prawdziwych zasad religijnych.
W czasie tych wszystkich lat, kiedy wychodziłem na takuhatsu, zawsze pojawiało się to fundamentalne pytanie, jaki jest tego cel? Jak to już powiedziałem wcześniej, w ostatecznym rozrachunku takuhatsu jest po prostu zbieraniem darowizn. W zamian za pieniądze nie ma żadnego towaru, produktu czy podarunku za otrzymany datek. Jest to jedynie chodzenie i przyjmowanie jałmużny. Z tego powodu, jeśli nie byłbym w stanie całkowicie zaakceptować siebie jako żebraka, to cierpiałbym emocjonalnie. Wiele, wiele razy myślałem, że byłoby o wiele łatwiej, jeśli miałbym coś na wymianę, jak ci sprzedawcy chodzący od drzwi do drzwi. Szczególnie było to silne w okresie, kiedy przechodziłem neurozę dotyczącą tej sprawy. Często zastanawiałem się nad porzuceniem takuhatsu i podjęciem jakiejś pracy. Z drugiej jednak strony, myślałem o tych wszystkich ludziach w historii buddyzmu, poczynając od Siakjamuniego, którzy żyli z takuhatsu. Także w chrześcijaństwie franciszkanie i dominikanie żyli jedynie z jałmużny. Pomyślałem, że musi być jakiś silny związek pomiędzy takuhatsu a religią, którego mogłem nie być świadomy dotychczas. Jeśli byłby jakiś głęboki powód, dla którego ktoś aspirujący do religijnego życia, musi praktykować takuhatsu, co to mogłoby być? Cały czas o tym rozmyślałem i w międzyczasie minęło dziesięć lat.
Pod koniec tego okresu przeczytałem książkę Roberta Jungka „Jaśniej niż tysiąc słońc – historia życia naukowców atomowych”. Któż mógłby o tym zapomnieć? To był 1945 rok, kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o szkodach, jakie bomba atomowa wyrządziła w Hiroshimie i Nagasaki, i nikt nie mógł sobie wyobrazić, co to za rodzaj ludzi stworzył taką przeklętą rzecz. Ja sam myślałem, że to musi być dzieło jakiegoś nieludzkiego diabła, który nigdy nie uronił łzy i w jego żyłach płynie lód zamiast krwi. Ta książka „Jaśniej niż tysiąc słońc” jasno pokazuje te „demony”. Nie była to jakaś specjalna rasa istot, lecz nikt inny jak naukowcy nuklearni, będący awangardą fizyki. Jak ci ludzie mogli stworzyć tak straszliwą broń, która nawet teraz, może doprowadzić do całkowitego unicestwienia życia na tej planecie? Ponadto nie tylko stworzyli bombę atomową, ale również bombę wodorową. Książka ta przypomina dziennik, który rekonstruuje historię tych wydarzeń.
Nie mam już tej książki, ale jeśli pamięć mnie nie myli, sedno tej historii wyglądało mniej więcej tak. Na początku dwudziestego wieku fizyka atomowa dopiero się rozpoczęła. Naukowcy z Anglii, Stanów Zjednoczonych, Francji, Niemiec, Rosji, Japonii i kilku innych krajów, zebrali się na uniwersytecie w Niemczech pracując nad badaniami w dziedzinie fizyki. W latach dwudziestych nastąpił postęp w fizyce atomowej i małe laboratorium powiększyło się. W tym czasie źródłem finansowania tych eksperymentów były głównie prywatne darowizny. W latach trzydziestych poczyniono dalsze postępy, ale prywatne fundusze okazały się niewystarczające na pokrycie rosnących kosztów. W związku z tym większość tych naukowców wróciło do swoich krajów i kontynuowało swoje badania, które były finansowane przez rządy tych państw. W jednym z tych laboratoriów, doszło do wycieku tajnych informacji i jednocześnie rządy zaczęły szpiegować naukowców z innych krajów. Mniej więcej w okresie wybuchu II Wojny Światowej, naukowcy z różnych krajów zdali sobie sprawę, że można skonstruować bombę działająca w oparciu o fuzję nuklearną. Amerykanom jako pierwszym udało się ją skonstruować i w wyniku tego zrzucili bomby na Hiroszimę i Nagasaki. Straszliwe rezultaty wywołane tymi wybuchami obudziły sumienia tych naukowców i chcieli oni zaprzestać dalszych badań, prosząc jednocześnie o pozwolenie im na powrót do laboratoriów w swoich macierzystych uniwersytetach. Amerykański rząd pozwolił im powrócić do swoich laboratoriów, a jednocześnie zabronił uniwersytetom zatrudnić ich. Ponieważ departamenty fizyki i inżynierii na tych uniwersytetach były finansowane przez rząd, uniwersytety były zmuszone do wypełnienia poleceń rządowych. W związku z tym wszyscy naukowcy nie zostali z powrotem przyjęci do pracy na uniwersytetach i zostali zmuszeni, aby wrócić do rządowych placówek i kontynuować prace nad bronią atomową. W ten sposób kontynuowali po zakończeniu wojny i stworzyli bombę wodorową.
Czytając tę książkę, nie mogłem powstrzymać się od refleksji nad słabością charakterów ludzkich w konfrontacji z pieniędzmi. Wtedy też zdałem sobie sprawę z konieczności praktykowania takuhatsu przez kogoś chcącego żyć w prawdziwie duchowy sposób. Kiedy otrzymujesz pieniądze od określonej osoby jesteś w pewnym sensie zobligowany do kłaniania się pieniądzom i temu od kogo pochodzą.
Oczywiście będąc na takuhatsu także mogę skłaniać głowę setki, a może nawet tysiące razy. Jednakże nie kłaniam się pieniądzom, ani nie muszę korzyć się lub padać na kolana przed darczyńcami.
Przez wszystkie lata, kiedy byłem w Antaiji, zawsze podążałem za instrukcjami mojego nauczyciela Roshiego Sawaki i nigdy nie prosiłem nikogo o pieniądze. W tym sensie należę do samego siebie. Ponieważ Antaiji jest klasztorem, to bez względu na to, jak duża lub mała była darowizna, zawsze czułem wdzięczność. Jednakże, bez względu na wysokość datku, ponieważ nie prosiłem o nic, nie różniło się to od darowizny otrzymanej do mojej miski podczas takuhatsu. Z tego powodu nie musiałem kłaniać się przed pieniędzmi i ich darczyńcą. Nie ma nic gorszego niż zazenkai lub sesshin, gdzie ktoś uważa się za kogoś szczególnego, ponieważ zrobił dużą darowiznę. Mam na myśli kogoś stojącego z rękoma w kieszeni w postawie „patrzcie na mnie”, podczas gdy pozostali siedzą w zazen lub pracują. Taka osoba może sobie myśli, że opat nie będzie reagował, ponieważ dostał pieniądze. Nie trzeba nawet mówić, że takie podejście rujnuje całą atmosferę praktyki zen i nie ma nic wspólnego z duchowym życiem. Kiedy taka osoba pojawiała się w Antaiji, rzucałem mu jego datek w twarz i w jasnych słowach mówiłem, że nie jest godzien, aby cokolwiek ofiarować Antaiji. Był to mój sposób protestu. Powodem, dla którego takie sytuacje zupełnie nie wyprowadzały mnie z równowagi, były lata praktyki takuhatsu.
Zawsze próbowałem żyć podług religijnych zasad, ale nie jestem kimś, kogo nazwałbyś „duchowym”. Powód, to moje życie oparte o takuhatsu. Jeśli zamierzasz żyć prawdziwie duchowym życiem, wtedy musisz nauczyć się nigdy nie kłaniać mamonie. Dlatego też nie powinieneś obawiać się bycia biednym i jednocześnie utrzymywać się wyłącznie z takuhatsu.
Jednakże, tak jak wspomniałem wcześniej, nie byłem na takuhatsu od wiosny 1962 roku, ponieważ od tego czasu zacząłem otrzymywać tantiemy z tytułu praw autorskich za książki, które napisałem na temat mojego hobby – origami. Na moje szczęście nie miałem żadnego nauczyciela, mistrza czy szefa, przed którym musiałem się kłaniać w tej dziedzinie. Co więcej, tantiemy nie są także czymś, czemu muszę się kłaniać, więc czuję się bardzo wdzięczny. W każdym razie, dopóki utrzymuję swoje potrzeby na poziomie swoich dochodów, nie widzę powodów, aby „kłaniać się mamonie”. Odkąd przekroczyłem pięćdziesiątkę, takuhatsu stało się coraz trudniejsze fizycznie. Dlatego próbowałem znaleźć sposób, aby nie musieć tego robić. Jednakże, jeśli tantiemy z książek o origami kiedykolwiek przestaną płynąć i nie będę miał nawet minimum na utrzymanie, znowu zobaczycie mnie na ulicach.